Nie byłam, nie widziałam, ale usłyszałam w radiu, że radna Elżbieta Fabisiak otrzymała tytuł Kobiety Sukcesu. Przy tej okazji natychmiast miałam jedno skojarzenie. Takie, że Elżbieta Fabisiak jest istotnie wszędzie, gdzie spotkanie dotyczy kultury - nie dzieląc wydarzeń na mniejsze i większe. Konkurować w tej aktywności z nią może jedynie Uniwersytet Trzeciego Wieku, bo ten zauważalnie też jest wszędzie, tworząc na wielu imprezach olsztyńskich srebrne szeregi stałej publiczności, za co też warto oddać mu ukłon.
O Elżbiecie Fabisiak, tak jak i o innych laureatkach, można obszernie przeczytać na stronie www.kobietysukcesu.eu. Jest tam lista faktów, które silnie argumentują wybór. Ja pamiętam rok 2006 i przejście pani Elżbiety na emeryturę. Zaprosiła do restauracji na kawę duże grono osób, z którymi współpracowała na rzecz kultury przez 35 lat, zajmując stanowiska w urzędzie, ale też poświęcając czas prywatny. Zjechała brać z całego regionu. Nikt, absolutnie nikt, nie mógł pogodzić się z tym, że oto pani Fabisiak „idzie na emeryturę”. I wtedy ta promiennie wyglądająca świeża emerytka powiedziała mniej więcej tak: „Kochani, jeszcze się zobaczymy, ja tylko zaczynam nowy etap życia, w którym kultura nadal będzie w moim sercu. Bo czy życiowe pasje odchodzą ze względu na wiek czy fakt, że kończy się gdzieś etat? Nie!”.
A potem pani Ela wystartowała w wyborach do rady miejskiej i przeszła bez prowadzenia specjalnej agitki. Następnie nieoczekiwanie zobaczyłam ją na scenie amatorskiego teatru. Jest wszędzie. Częściej jest w owym wszędzie niż ci, którzy wypowiadają się o kulturze w mieście, o tym jak ją urządzać i komu.
Kiedyś pojawiały się fale uszczypliwości na jej temat w forum internetowym. Spytałam przy jakiejś okazji, czy ją to dotyka. Odpowiedziała: „Nie czytam i każdemu to radzę. Za każde słowo w telewizji się odpowiada, za obrazę w gazecie można trafić do sądu, a na forum nie odpowiada się za nic, bo jest się anonimem. Nie czytam takiego forum.”
Teraz, gdy pani specjalista od kultury, otrzymuje nagrodę Kobieta Sukcesu, czuję się sprowokowana do tego, by dodać coś od siebie o tym, co w tej kulturze utyka od pokoleń, a spotkało mnie niedawno - wróciło jak bumerang.
Kiedy byłam młoda, poszukująca i jeszcze bardziej naiwna (jak to w życiu bywa), usiłowałam wraz z przyjaciółmi coś tworzyć, żyć sztuką „po godzinach”, a nie tylko zupą i prozą codzienności. Wtedy „zaliczyliśmy” wszystkie możliwe w otoczeniu kluby i domy kultury i wszędzie było podobnie. Czyli, że klucz od sali miał pan instruktor i to on decydował o repertuarze. A jak się udało z panem instruktorem porozumieć, to nie było mikrofonu, a perkusję ktoś rozwalił, grając na weselu, a kolumny są w magazynie, od którego ma klucze inny pan instruktor... Potem pojawiały się dyrektywy, żeby „dać coś” na imprezę z określonym hasłem, na temat, „bo wiecie, za to nam płacą”. Tylko silni lub poukładani i zaprzyjaźnieni z instruktorem, mogli iść dalej. Mniej silni, zbyt indywidualni, jak moi przyjaciele, lądowali w garażu czy na strychu, czasem w kościele, wreszcie nigdzie.
Minęło sporo lat. Teraz dzieci tamtych przyjaciół pytają mnie, czy jest gdzieś miejsce, w którym mogliby po prostu poćwiczyć, a jak poćwiczą to zagrać publicznie, bo im różne pomysły chodzą po głowach. Instrumenty sobie kupili, ale sala... to problem. I co? Nie ma takich miejsc tak samo, jak kiedyś, gdy szukali ich rodzice dzisiejszej młodzieży! Drobnymi wyjątkami były dawne kluby studenckie - na palcach jednej pary rąk policzyć te liczące się w całej Polsce, co niczego nie zmienia w bliskim otoczeniu, które przecież jest i z trudem buduje, a często z biedy zamula, kulturę miast i miasteczek. W dziedzinie otwartego uczestnictwa w kulturze, uskutecznienia pewnego mechanizmu, niewiele się zmieniło, choć pewnie nawet pieniądze publiczne na podobne cele są? Efekt tego taki, że nawet na piękne mecze przychodzą za przeproszeniem chamy i bandyci, co jest wstydem powszechnym.
W debacie na temat edukacji i aktywności kulturalnej, organizowanej jesienią ubiegłego roku w CEiIK w Olsztynie, padały bardzo krytyczne słowa pod kierunkiem promocji kultury. Mówiono z żalem, że kultura to jedynie festiwalowość i tzw. eventy (wypowiedź m.in. pracownika departamentu kultury!). Czyli co? Biznes i bierne uczestnictwo, choć w tej bierności przyjemnie jest, bo poskakać można i piwa napić się przy okazji także.
To potrzebne ludziom pracy, nikt nie zaprzeczy. Dużo pracujemy, potrzebujemy relaksu, hałasu, odlotowej rozrywki. Ale co z ludźmi refleksji i eksperymentów, co z ludźmi tzw. niszy, co z tymi facetami i dziewczynami ponad podziałami? Czy radna, laureatka nagrody Kobiety Sukcesu Warmii i Mazur oraz społecznik pani Elżbieta Fabisiak widzi to jako problem? Bo w normę nowych czasów trudno mi uwierzyć, gdy za starych czasów było podobnie, choć rządził całkiem kto inny.
Kiedy ostatnio dyskutowałam o tym w mailach, pisząc m.in., że prezentowanie sztuk innych niż wszystkie, jest drogą z hasłem „o matko, święta!”, to nieoczekiwanie otrzymałam w odpowiedzi listy przyjazne. Cytuję jeden z nich, od Ani spod granicy wschodniej:
„Jakbym to skądś znała:) Zawsze lubiliśmy niszową, niezależną sztukę i oczywiście też ją próbujemy uskuteczniać, przez co jesteśmy czasem traktowani jak niepoczytalni. Ale to nawet sympatyczne jest, „oni” - czyli poczytalni - mają dużo śmiechu z nas, a my z nich i jesteśmy kwita. Zawsze to lepiej niżby mieli traktować nas jak niepiśmiennych:)”.
Co chcę przez to powiedzieć? Że odczuwalny jest pewien niedosyt. Buzuje on pod powierzchnią nagłaśnianych wydarzeń. I ten niedosyt pragnę dedykować laureatce nagrody oraz specjalistom od kultury, życząc im powodzenia w wyborze strategii.