Profesor Geno Małkowski realizuje niezwykły projekt - zamierza stworzyć 365 portretów ludzi z Olsztyna, potem z kilku miast z Polski, a następnie z Londynu, Paryża, Berlina, może jakiegoś jeszcze innego miasta. Międzynarodowy tłum ujęty w malarskich ramach popularnego artysty znajdzie się na wielkiej wystawie objazdowej do miejsc, w których pozowano do portretów. W Olsztynie taka wystawa odbędzie się dokładnie za rok. Na razie przez cały czerwiec trwa wielkie malowanie.
Pierwszy portret z tego niecodziennego cyklu powstał 1 czerwca, w Dzień Dziecka - pierwszym modelem była 10-letnia tancerka (znam nazwisko, ale nie pamiętam imion, a są dwa, więc zostanę przy określeniu ogólnym). Ja byłam człowiekiem z łapanki, modelem numer 2, pierwszym dorosłym, który bierze udział w projekcie 365 portretów. Obiecałam publicznie opisać wrażenia, więc przy długim weekendzie to czynię.
Najpierw wyjaśnienie - portretować mógł się każdy, kto zgłosił się do artysty lub jego asystentki, pilotującej projekt z ramienia organizatora, którym jest Miejski Ośrodek Kultury. Ja byłam z łapanki, bo Agnieszka, plastyczka z MOK, szukała ludzi na „początek” i uznała, że mogę być tą odważną. Specjalnej odwagi do tego nie trzeba, lecz raczej pewnego rodzaju dystansu do siebie oraz wewnętrznej zgody na to, by artyście nie ograniczać interpretacji w portretowaniu. Mnie do pozowania najbardziej pchnął deszcz. Otrzymałam zaskakującą propozycję w pogodę, przy której człowiek tylko przeklina.
Zjawiłam się w Galerii Rynek na Starym Mieście zmarznięta i mokra, ale ubawiona tym, że nie muszę pozować na scenie pod gołym niebem, na oczach przechodniów, choć tego właśnie artysta chciał. Mała kawa na początek, ale szybko, krótko, bo czas ucieka, a artysta już zbiera myśli, marszczy czoło, już pędzlem w powietrzu dyryguje przede mną jak przed orkiestrą, każe zmienić światła, zabrać drabinę. Potem przymiarki do pozy - stać, czy siedzieć, głowa czy cała sylwetka. Wreszcie zapada wyrok - robimy postać siedzącą w miękkim świetle. Teraz ręce - co z nimi zrobić? Pokazać jakoś, ale jak? Tak źle, tak niepewnie, tak bez charakteru. Zapada decyzja, by porozmawiać, żeby artysta uchwycił coś, co według niego, może mnie charakteryzować. Malarz chce usłyszeć coś na przykład o tym, jakie mam pasje, ale rozmawiamy o jego malowaniu, bo mnie ciekawość zżera. Mam przecież niebywałą okazję zapytać o wiele rzeczy, poznać tajemnice talentu, zasięgnąć opinii o rozmaitych wydarzeniach...
Geno Małkowski sprawia wrażenie człowieka dobrotliwego, cichego wręcz, ale to chyba nie do końca jest prawdą. Zdecydowanie urywa dyskusję, odstawia kawę i każe mi usiąść na fotelu. Źle, za nisko. A więc krzesło. Dobrze, ale znowu te ręce. Nie tak. Przekrzywia krzesło i pyta „Co teraz pani z nimi zrobi”. Nie wiem, co zrobię, też mam problem, krzywo siedzę, zaraz spadnę. Wyginam się jakoś dla równowagi i śmieję się, że nie dam rady pozować, a artysta krzyczy „Tak! Tak trzymać!”. I musiałam trzymać się tak przez 5 godzin!
Napisałam o tym z wykrzyknikiem, bo jeśli ktoś myśli, że pozowanie jest zabawą, jest w błędzie. To ciężka praca fizyczna. Boli wszystko. Każdy zaangażowany w pozę mięsień. Poza tym trzeba cały czas patrzeć w ten sam punkt wyznaczony na ścianie i ani centymetr w inną stronę, bo „leci twarz i zmieniają się oczy”.
Przerwy miałam trzy, po kilka minut. Po prostu miałam wyjść na powietrze, wyprostować kręgosłup i wrócić. Podczas jednej z przerw zauważyłam kolor oczu. „Dlaczego zrobił mi pan zielone oczy?” - pytam. „Bo takie pani ma!” - pada odpowiedź. „Całe życie uważałam, że mam niebieskie” - mówię. „A ja widzę zielone!” - pada w odpowiedzi.
W piątej godzinie malowania doświadczyłam „zmęczenia materiału”. Zmęczenie zmieniło spojrzenie i wygasiło uśmiech, a malarz nieoczekiwanie dla siebie samego zaczął poprawiać i zmieniać to, co już uznał za dobrze uchwycone. Efekt? Nie przypominało to mnie ani w ocenie mojej, ani w ocenie artysty, ani w ocenie oglądających prawie gotowy już portret. Coś po prostu nie grało, był zgrzyt. Po raz pierwszy widziałam człowieka, który niezadowolony ze swej pracy, wcale nie okazywał zdenerwowania. Geno Małkowski oceniając portret powiedział tylko „Że też popsułem wszystko, będąc przy finale...”. Zapadło postanowienie, że jutro muszę przyjść raz jeszcze.
Przychodzę więc jutro z zakwasem w mięśniach ramion, ale próbuję przybrać wczorajszą pozę. Artysta wielokrotnie poprawia mnie, mówiąc „To nie tak wtedy wyglądało, musimy ustawić się identycznie, bo inaczej trzeba będzie malować od nowa!”. Jest problem z trzymaniem głowy i uchwyceniem tego samego spojrzenia, bo zdjęto wczorajszą dekorację ścian i nie widzę już swojego punktu na ścianie. Wreszcie wszystko rusza. Pozuję bez przerwy trzy godziny i wychodzę z galerii jak pobita. W sumie pozowałam osiem godzin.
W następne dni wpadałam popatrzeć na inne sesje. Od wszystkich słyszę mniej więcej to samo: Jaka to trudna praca!
Co czuje człowiek, który wreszcie zobaczy siebie namalowanego przez znanego artystę? Od razu chce się sfotografować obok obrazu. A co mówi artysta, gdy spogląda świeżym okiem na portret i modela? Że: „Teraz namalowałbym panią inaczej!”
Powstanie 365 portretów. Na każdą z portretowanych postaci artysta będzie miał wiele pomysłów, ale na płótnie zaistnieje tylko jeden. I to jest magia i siła tego wydarzenia - utrwalony moment jednego spotkania.
W wywiadach dla mediów profesor Geno Małkowski powtarza, że celem jego projektów na publiczne malowanie jest, by odrywać ludzi od ekranu komputera i telewizora, by pokazywać, że najwięcej prawdy, twórczego piękna i emocji jest w autentycznym akcie tworzenia, a nie w przerabianiu kolejnego programu komputera. Spojrzenie artysty to najczulsza kamera, a płótno - to ekran, którego nikt nie skopiuje.
Z D J Ę C I A