Jest taka tendencja, ostatnimi czasy, by znane osobistości świata polityczno-dziennikarskiego (bo tych dwóch sfer, przynajmniej ostatnio, już nie sposób oddzielić) publikowały książki, ogólnie zaliczane do kategorii „powieści współczesnych”. Wildstein, Ziemkiewicz (który popełnił błąd i nie został przy fantastyce), a ostatnio też i Zaremba. Książki te mają, w moim mniemaniu, często wyjaśniać ich poglądy, sposób życia czy tłumaczyć, dlaczego zachowali się tak czy inaczej. Powstała nam z tego cała „literatura postscriptum” - książki pisane niczym usprawiedliwienia w szkole.
Nie jestem człowiekiem, który potrafi podejść do książki bez uprzedzeń. To zresztą niepotrzebna hipokryzja tak myśleć. Muszę jednak przyznać, że perspektywa przeczytania powieści, która z niepolitycznej perspektywy przedstawiałaby lata przełomu 1987-1991 (jakże brak nam na ten czas zgrabnego zwrotu jak niemiecki die Wende) była niezwykle kusząca. I na kuszeniu się skończyło...
Właściwie, czego ja się spodziewałem? Debiut Zaremby „Plama na suficie” był tak beznadziejny, że mimo dwóch prób nigdy go nie ukończyłem (kryminalny horror długości niemal 450 stron - literatura godna zapomnienia). No dobrze, pomyślałem, może jako dziennikarz nie potrafi dobrze napisać fabuły wymyślonej. Może w powieści realistycznej, dotyczącej środowiska, w którym pracował, będzie lepiej. Jestem naiwny.
„Romans licealny” opowiada historię grupy przyjaciół i ich nauczycieli uczęszczających do liceum gdzieś na warszawskiej Pradze. Ich spory, dyskusje i problemy. A wszystko to oblane sosem cukierkowego romansu nauczycielki i głównego bohatera. Na Ozyrysa i Apisa, jeśli, jak podkreśla wydawca w materiałach promocyjnych, mamy tu do czynienia z wątkami autobiograficznymi, to ja już nigdy nie spojrzę tak samo na redaktora Zarembę!
Autor rzeczywiście stara się nie opowiadać o tym czasie w sposób czarno-biały. To znaczy nie jest tak, że są tylko źli synowie esbeków i dobre córeczki internowanych tatusiów. Jednak to nie gwarantuje przecież sukcesu ani oddania rzeczywistości. Dla uniknięcia jednych schematów wpada w drugie, tworząc przedziwne „tajemnice pochodzenia” w tle bohaterów. Patetyczne.
Wszystko to podane nam jest w tytułowanych epizodach-scenkach, w których albo nic się nie dzieje i autor wyraźnie przeczytał „Rozmowę w katedrze”, ale nie zrozumiał ani jednego słowa albo dzieje się bardzo dużo i nic z tego nie wynika. Język jest dość sprawny, trzeba to przyznać. Do momentu, kiedy Zaremba stara się odtworzyć sposób mówienia bohaterów licealnych. Już nie pamiętam (a przeglądanie leżącego u mego boku mającego pięćset stron tomiszcza nie jest przyjemne), która nauczycielka, matematyki czy fizyki, została „tą pizdą” w uniesionym monologu wewnętrznym narzekającego na brak nauki łaciny bohatera.
Naprawdę, po co pisać takie książki? Przecież nie dla zysku. Pomysł jak najbardziej dobry i interesujący - przełom ’89 roku wciąż czeka na współczesny sobie komentarz literacki. Jednak takie wykonanie kompromituje nawet taki temat.
Właściwie dawno nie miałem w ręku tak kiepskiej książki. Dziś to nie tyle recenzja, co ostrzeżenie - od tego „dzieła” trzeba się trzymać z daleka. Najgorsze jest to, że Zarembie nie udało się stworzyć książki kompletnie kiczowatej - gdyby tak było osiągnąłby zapewne swego rodzaju „cult following”, a cytaty z „Licealnego romansu” krążyłyby wśród studentów tak jak powiedzonka z horrorów klasy B.
Mateusz Fafiński******
Tytuł: Romans licealny
Autor: Piotr Zaremba
Wydawnictwo: Świat książki
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 496