Pamiętacie taki czeski film „Laska blondaska”, co z laską miało niewiele wspólnego, ponieważ oznaczało „Miłość blondynki”. Dzisiaj na ulicach Olsztyna można oglądać „Jesień blondynki”.
No bo popatrzmy na plakaty wyborcze. Ze słupów ogłoszeniowych patrzą na nas uśmiechnięte buzie pod jasnymi włosami naszych uroczych kandydatek: Beaty Bublewicz, Lidii Staroń, Iwony Arent (cóż, że z PiS) oraz Ireny Petryny, co do koloru włosów której nie miałbym takiej pewności, ale przecież jaśnieją one jak len przed żniwami, a może nawet bardziej w formie przetkanej na koszulę.
Tak czy siak są to blondynki i mógłby z nimi rywalizować pod tym względem jedynie Donald Tusk, który patrzy na nas z „okrąglaka” naprzeciw olsztyńskiego ratusza, gdyby nie był stuprocentowym mężczyzną, co pewnie jeszcze pokaże.
Z pewnością na listach i plakatach jest jeszcze wiele innych blondynek, ale przecież wszystkich się nie wypatrzy, co najwyżej studentkę Dagmarę Ciesielską z LiD, bo co do faworytek LPR to mogę się pomylić. Co to znaczy? Czyli, dlaczego tak wiele blondynek pragnie dostać się do władz ustawodawczych naszej ukochanej Ojczyzny? Otóż sądzę, że te charakterne kobiety pragną zamazać, zatrzeć, zniszczyć, ukryć, zlikwidować, usunąć, zneutralizować (niepotrzebne skreślić) stereotyp blondynki wykreowany nie tak dawno w niewybrednych dowcipach. Chcą po raz kolejny udowodnić, że nie włosy są ważne, ale to, co pod nimi. Zupełnie niepotrzebnie, przynajmniej z mojego punktu widzenia, ponieważ dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. To znaczy barwa włosów, choć potwierdzam, że mężczyźni lubią blondynki.
Dlatego radzę, by ostatnia na liście LiD Monika Stanulewicz-Rogińska spróbowała jeszcze te preferencje uwzględnić i do ogólnego trendu się dopasować.