(fot. Marek Książek)
Najnowsza książka Joanny Wańkowskiej-Sobiesiak nie nastraja optymistycznie. Przedstawia ona „Świat bliski znajomy?” takim, jakim on rzeczywiście jest obecnie i jakim był 15 lat wcześniej. Oba obrazy wołają o pomstę do nieba!
Czyja to wina, że znamienity pałac w Sztynorcie nadal nie ma gospodarza? Po wojnie podzielił los innych PGR-owskich obiektów, zużywanych do zatracenia. W latach 80. przeszedł na własność Polskiego Związku Żeglarskiego, który zlokalizował tam ośrodek żeglarski, a ziemię pozostawił odłogiem.
Wkrótce PZŻ przystąpił do spółki z Intersterem, spółki głośnej z tytułu powiązań z dawną nomenklaturą (Rakowski, Sekuła, Wilczek), która urządziła w pałacu szwalnię, gdzie kobiety szyły żagle. Gmina Węgorzewo zarzuciła Intersterowi, że zdewastował budynek i przejęła go pod swoje skrzydła.
Potencjalnych kupców
wielkiej głuszy nad jeziorem - jak nazywano Sztynort - było wielu, w tym Bettina Bouresch, doktor socjologii i dziennikarka z Kolonii. Powołała ona Polsko-Niemiecką Fundację Sztynorcką, której radni chcieli sprzedać pałac, a pomoc obiecała jej hrabina Marion Doenhoff, lecz sąd nie zarejestrował fundacji.
Tymczasem piękny pałac popadał w ruinę. A związany jest z długą historią rodu Lehndorff i wieloma niezwykłymi legendami. Przezabawna jest opisana w „Świecie bliskim znajomym?” anegdota o Karolu, przedwojennym właścicielu Sztynortu, utracjuszu i hulace, przy tym człowieku z nietuzinkową fantazją.
Był on namiętnym graczem na wyścigach konnych i co niedziela jeździł na nie do Berlina. A że na 6 rano musiał wrócić do garnizonu wojskowego na Pomorzu, a nie było o tej porze pociągu, więc co niedziela kupował owieczkę, by razem z nią jechać jedynym nocnym pociągiem towarowym. Ale jego sekret odkrył dowódca garnizonu i wyznaczył podwładnemu służbę od 5.30. Z tym Karol też sobie poradził.
Sztynort to tylko jeden z przykładów. A tzw. pałac Beliana w Tracku, na skraju Olsztyna? A pałac w Koziej Górze? A dwór we Franciszkowie, Markajmach czy Tarpnie? Każdy z nas zna przynajmniej jeden taki przypadek.
Autorka liczy, że straciliśmy kilkadziesiąt tego rodzaju zabytkowych obiektów. Głównie w latach 80. Potem już było lepiej, bo pojawili się prywatni inwestorzy, a i nasza świadomość zmieniła się na korzyść.
Joanna Wańkowska-Sobiesiak, choć z dyplomami zabytkoznawcy i konserwatora zabytków w architekturze, unika w tej książce fachowego języka. Przeważa w niej forma dziennikarska, reportażowa, bo autorka pracowała w prasie i jest nawet szefową oddziału SDP w Olsztynie. Przedstawia więc sprawę oczami swoich rozmówców, przez co ten z natury rzeczy martwy świat zabytkowych ruin (głównie) staje się nam bliższy, a na pewno znajomy.