Kiedyś w Olsztynie był klub Komin...
W telewizyjnym programie „Mam talent” pojawiają się utalentowani amatorzy. Ktoś na co dzień siedzi w bankowym okienku, czy na budowie tynk kładzie, a wieczorem dostaje skrzydeł - gra, śpiewa, tańczy. Taki ktoś dopiero w programie „Mam talent” wchodzi na scenę. Oceni go publiczność i nieprofesjonalne jury. Nieprofesjonalne - bo czy każdy zna się na sztuce, którą ogląda?
W ostatnim wydaniu takiego programu w Polsce zaśpiewała zawodowa śpiewaczka operowa. Ewa Lewandowska - niewidoma blondynka, z czarnym psem przewodnikiem - zrobiła wrażenie głosem i wejściem. Głos operowy oceniali (przy nazwiskach określenia, do których zainspirował mnie felieton Henryka Martenki, „Angora”).
- Kuba Wojewódzki - showman i wygłupiant,
- Małgorzata Foremniak - aktoreczka z popularnej telenoweli,
- Agnieszka Chylińska - diva rockowa z szewskim słownictwem.
Troje jurorów takiej klasy zamarło przy... normalnym głosie operowym - klasycznym w brzmieniu, dobrze ustawionym, właściwie prowadzonym przez wykształcony warsztat. Wszystko na miejscu: język, krtań, żuchwa, no i oddech - sięgający do poziomu, który w mocy utrzyma wibrujący dźwięk. Przy zawodowej prezentacji głosu jury zamarło, jakby pierwszy raz w życiu poznało ten rodzaj sztuki!
Po programie pojawiły się dyskusje o tym, czy sopranistka z dyplomem zaliczonym w akademii na szóstkę powinna startować w programie dla amatorów? Czy powinna startować obok człowieka, który wygina ciało jakby stawy miał z gumy, obok harleyowca, który gwiżdże jak ptaszek, obok śpiewającej trudny song Niemena 11-letniej dziewczynki? To tylko jeden aspekt tej dyskusji. Drugi - według mnie - jest poważniejszy, bo chodzi w nim o rynek kultury.
Co trzeba zrobić, żeby być zauważonym? Być niewidomą, a śpiewać na szóstkę to mało! Żeby zaistnieć ze swoją sztuką, trzeba pojawić się w cyrku.
Rynek kultury jest stworzony według praw rezerwatu, czyli w taki sposób, że wydziela się nam terytorium Dod, Feelów, złotych Ań i klanu Wiśniewskich - czyli wyselekcjonowanych okazów, za oglądanie których ludzie słono płacą. Innego wyboru nie ma. Nikt nie powiedział jeszcze, że to rodzaj terroru? Na inne rodzaje sztuki, które ośmielają się istnieć za płotem rezerwatu, zostawiono tylko przyjezdny cyrk. Efekt tego jest taki: dopiero w programie dla amatorów, z jurorem wygłupiantem, mamy okazję usłyszeć sopran spinto (wtedy też dowiadujemy się, co to znaczy spinto!) i sztywnieć z wrażenia jak Chylińska Agnieszka.
Wiem, większość na co dzień przy kawie nie będzie słuchać sopranów (ani spinto, ani soubrette, ani dramatycznych, koloraturowych, lirycznych), ale dlaczego nie ma wyboru, by to zrobić w dowolnej porze dnia na mieście? Dlaczego w każdym lokalu czy sali z podestem mamy tylko tę samą sieczkę dźwiękową, a na ekranie sklonowaną kreację sztucznych biustów?
Dlaczego u nas nie ma takich miejsc, w których człowiek może przyjść pograć dla kogoś, kto przy stoliku samotnie pije kolejne piwo? Dlaczego w Skandynawii może kelnerka stanąć przy mikrofonie i zaśpiewać, a w Polsce nie? Bo ludzie by z lokalu wyszli? Nie wyjdą, bo nawet kelnerka wie, kiedy śpiewać może, a z solidarności z branżą wysłuchają ją setki innych kelnerek.
Kiedyś w Olsztynie był klub Komin. Mógł zespół przyjść i spytać, czy pozwolą tu dać koncert niekomercyjny? Pozwolą. Otrzymał profesjonalną scenę, światła, nagłośnienie. Nie ma już Komina. Siedzimy przed telewizorem, podziwiamy ludzi ze sztuk niszowych, wykonanych mistrzowsko i czekamy na kolejną edycję Olsztyńskiego Lata Artystycznego, w którym będziemy szukać czegoś dla siebie - czegoś szczególnego, innego od zjadającej naszą wrażliwość „komerchy”.
Trzymam kciuki za sopranistkę Ewę. Niech zmienia świat.