Należę do tych szczęśliwców, których życie obdarowało wystarczającym zdrowiem i względnym dostatkiem. Mimo wyczulenia na ludzką krzywdę, z lekceważeniem i niedowierzaniem traktowałem depresję i inne psychiczne zaburzenia u osób, których życie, moim zdaniem, było usłane różami i miały one wszelkie prawa i możliwości, aby z tego życia czerpać garściami. I pewnie poprzestałbym jedynie na ludzkim współczuciu, gdybym się nie zetknął z podobnym przypadkiem. Chciałbym zrozumieć, bo chciałbym pomóc. Poszukać odpowiedzi na coraz więcej pytań: czy to nadmiar ambicji, czy zbyt dużo oczekiwań? czy za dużo obowiązków, czy za mało troski? czy to geny, czy pandemie? czy to wina szkoły, czy domu, a może zglobalizowanego świata?
Jedna z okazji do zrozumienia, to piątkowa premiera w „Jaraczu” - spektakl pod tytułem „Jak płakać w miejscach publicznych”, przygotowany przez Darię Sabik (adaptacja i dramaturgia) oraz Pamelę Leończyk (reżyseria), na podstawie książki Emilii Dłużewskiej o tym samym tytule. Trzy aktorki (Barbara Prokopowicz, Marzena Bergmann i Agata Zielińska) miały nas przekonać, że są różnymi nastrojami jednej bohaterki. Stworzyły wiarygodne, czasem poważne, czasem zabawne kreacje aktorskie, balansując między euforią a dysforią. Mógłbym wyróżnić jedną z nich, ale czy wtedy nie zaburzyłbym tej ich jedności? Do tej pory myślałem, że tkwi w nas doktor Jekyll i pan Hyde, anioł i diabeł. E, Mi oraz Lia uświadomiły mi, że może noszę w sobie trzech, a kto wie, czy nie nieskończoną liczbę „mnie”.
Problemy depresji, dwubiegunowości, lęków i innych psychicznych dolegliwości - to temat z pierwszych stron gazet. Dotyczą już nie tylko dorosłych, nastolatków, ale także dzieci. Dotkliwy brak psychologów skazuje wielu na radzenie sobie z tymi chorobami samemu, na szukanie ratunku wśród bliskich, ale i u innych, którym odważymy się zwierzyć. Czasem pomocna jest literatura, niekoniecznie fachowa. Czasem to jest przedstawienie teatralne, które potrafi zainteresować, przekonać i wzruszyć. Reżyserka oprócz ważnych słów zaproponowała nam na scenie Kameralnej również sporo przezabawnego ruchu, a ten wszak jest niezbędną częścią terapii. Siłą samego tekstu, wzmocnioną grą aktorek, jest humor. To cenię najbardziej, gdy o sprawach śmiertelnie poważnych, potrafimy rozmawiać z dużą dozą dowcipu czy ironii. Nie tylko dlatego, że śmiech to zdrowie.
Jest jeszcze jeden bohater tego spektaklu - element scenografii Magdaleny Muchy - olbrzymi kot, którego często widujemy w witrynach sklepów, czy na półkach w samochodach. To zwierzę macha łapą, a tak naprawdę przywołuje nas do siebie. Chcąc, by ktoś do ciebie podszedł, zainteresował się tobą, pomógł ci, musisz wykonać ten gest, musisz pomachać. I to jest pewnie główne przesłanie tego scenicznego przedsięwzięcia: nie bójmy się głośno mówić o swoich dolegliwościach, nie powstrzymujmy się od publicznego płaczu, nie brońmy się przed przyjmowaniem pomocy. A my, tak zwani zdrowi, reagujmy na smutek i płacz innych. Do tytułowego płaczu nawiązuje też gigantycznych rozmiarów pudełko chusteczek trzymane przez kota. Ale choćby było wielkości Olsztyna, to i tak nie wystarczy, podobnie jak torby różnokolorowych pigułek. Bo najważniejsze, to zrozumieć i uznać, że to nasz wspólny problem, tych wrażliwców na scenie i tych nieobojętnych na widowni. Nie zapominajmy też, że choć autorka książki i twórczynie sztuki są kobietami, depresja dopada i mężczyzn. Po obejrzeniu tej realizacji na scenie „Jaracza” jestem niemal w euforii.
Jerzy Szczudlik