Co prawda moim najważniejszym wspomnieniem nie był dzień, kiedy pierwszy raz zobaczyłem lód, i cyganie nie mieli z tym nic wspólnego, jednak słabość dla literatury iberoamerykańskiej mam wielką. Pierwsze odkrycia, Marquez, Cortazar czy Borges, okazały się jednak niedościgłymi wzorami, przez co stałem się surowym sędzią i jednocześnie nałogowym miłośnikiem książek z drugiej półkuli.
Ta nieszkodliwa mania została oczywiście zauważona przez znajomych i tak oto, przy kolejnej przybliżającej mnie do końca ziemskiej wędrówki okazji, zostałem obdarowany najnowszą książką Eliseo Alberto „W poniedziałek wieczność wreszcie się zaczyna”.
Jest to pozycja w „starym stylu” połowy lat siedemdziesiątych. Autor wyraźnie nie ściga się z nowymi mistrzami (którzy przenieśli środek ciężkości tego gatunku na tą stronę Atlantyku, jak Somoza czy Vicent), lecz nawiązuje do sprawdzonych rozwiązań Marqueza.
Jednak czy można dwa razy wejść do tej samej rzeki? O ile spokojnie mogliśmy zgodzić się na tolkienowskie „czasowe zawieszenie niewiary” uderzeni otwierającymi nowe perspektywy rozwiązaniami rodem ze „Stu lat samotności”, to po prawie czterdziestu latach te same rozwiązania mogą nużyć. Czym są? Autoironicznym kontrapunktem byłego sekretarza mistrza? Próbą podsumowania gatunku? Czy raczej tylko epigońskim post scriptum?
Losy zagubionej w historii południowoamerykańskiego państewka trupy cyrkowej, która coraz bardziej odrywa się od rzeczywistości, by nieuchronnie zdążać w kierunku tytułowego poniedziałku i związanej z nią wieczności są rzeczywiście opowiedziane po mistrzowsku. To książka, która jest literackim obraz o potędze miłości tłumionej i sile, z jaką potrafi ona wybuchnąć, ale także o sensie życia, cierpieniu i dążeniu do spełnienia. Właściwie - stara się w poetyce realizmu magicznego odpowiedzieć na najważniejsze pytania literatury. I za to Alberto chwała - podjął się tego, co w twórczości pisarskiej najważniejsze.
Dla kogoś, kto dobrze zna gatunek pewne rozwiązania literackie zdają się być zaczerpnięte zbyt dosłownie i zbyt całościowo, by być tylko „nawiązaniem”. Możliwe, że to ukryty hołd, ale czy aby nie zbyt wyraźny?
Z drugiej strony z pewnością nie jest to książka dla „nowicjuszy” w tej poetyce. Trzeba niejakiego wyrobienia w iberoamerykańskim labiryncie, by nie przerazić się skrzyniami w kształcie serca, które są bramami do zaświatów, czy siatkami w cyrku, które są jeziorami Irlandii. Zlodowaciałymi w dodatku. Trochę to więc nietzscheańska „książka dla wszystkich i dla nikogo”.
Jednak dzieło Alberto jest warte tej odrobiny wysiłku, której wymaga od czytelnika. Przecież łatwa literatura nie przynosi nam żadnej przyjemności. A mało jest już dziś książek, które, tak jak baśnie, łagodnie opowiadają nam o trudnych prawdach.
Mateusz Fafiński ******
Tytuł: W poniedziałek wieczność wreszcie się zaczyna
Autor: Eliseo Alberto
Wydawnictwo: Muza
Rok wydania: 2008
Liczba stron: 304