Jeszcze nie zabłysła pierwsza gwiazda, a my już tradycyjnie zaczynamy pierwszą Wigilię. Od wielu lat mamy je zawsze dwie. Pierwsza jest u mamy męża, a druga u moich rodziców. My - zabiegani, zajęci przygotowaniami, dzieci - oczekujące na prezenty, a nasi rodzice - czekający na dzieci i wnuki, by zasiąść ze wszystkimi przy wspólnym stole. Dwie rodziny połączone w jedno, a tak różne losy. Każdego z nas inne ścieżki życia przywiodły do tego miejsca. Jedni pragną opowiadać o swojej przeszłości, inni nie chcą wspominać ciężkich i trudnych czasów. Trzeba uszanować obie postawy, bo tak różni, to jednak jesteśmy całością - rodziną.
Ten 2018 rok był rokiem szczególnym. Obchodzimy 100-lecie odzyskania niepodległości. Co dla naszych dziadków i pradziadków oznaczał ten doniosły fakt? Czy zmieniły się przez to ich losy? Jak to ostatecznie wpłynęło na nas? Myślałam o tym wcześniej, ale nie w tym kontekście.
W roku odzyskania niepodległości przez Polskę urodziła się moja babcia - Wiktoria Siemianowska. Znamienne imię i wybrane przez moich pradziadków, ale nie tu w Polsce, tylko daleko za oceanem. Babcia urodziła się w ostatnich dniach października w Nowym Yorku na Brooklynie w USA, jako drugie dziecko z piątki rodzeństwa. Pradziadkowie poznali się już tam „za oceanem”. Szukali lepszego życia i połączyła ich miłość. Tak jak dziś młodzi wyjeżdżają do Anglii, koledzy i znajomi naszych rodziców do Niemiec, Włoch, czy Kanady, tak kiedyś także poszukiwano swojego szczęścia za oceanem. Jak musieli być odważni, by przepłynąć Atlantyk i tam w nowym nieznanym miejscu układać sobie życie.
Prababcia sporo chorowała. Nie służył jej tam klimat i lekarze zalecili powrót do Polski. Wrócili. Były lata 20-ste. Ciężko się żyło w odradzającej się Polsce. Prababcia zmarła w 1931 roku. Dziadek ożenił się w 1938 roku jeszcze raz, ale z tego związku nie urodziły się dzieci. O wojnie chyba nikt z rodziny nie lubi odpowiadać. Jednak kiedyś babcia Wikcia wspomniała, jak podczas II wojny światowej hitlerowcy ją legitymowali (żyli wtedy przez jakiś czas w Warszawie) i gdy pokazała paszport amerykański, to jej zasalutowali. Wszyscy się wtedy za nią oglądali i wytykali palcami. Mocno to jej utkwiło w pamięci. Jej starszy brat Władek podczas wojny został osadzony w obozie jenieckim w Królewcu. Przeżył, lecz nie chciał zostać w Polsce. Wyjechał do Stanów i tam zarabiał m.in. wykonując artystyczne klamki do drzwi. Nigdy nie założył rodziny. Z trudnością utrzymywał kontakt z rodziną. Władze powojenne z niechęcią patrzyły na kontakty rodaków z tymi zza oceanu. Gdy zmarł w 1994 r., rodzeństwo musiało uzyskać pozwolenie na wyjazd na pogrzeb.
Babcia Wikcia wzięła ślub w 1941 r. Poślubiła Stefana Długołęckiego, który urodził się w 1915 r. w Regiminie w powiecie ciechanowskim. Pochodził z arystokratycznej rodziny, choć podobno jego ojciec popełnił mezalians i został wydziedziczony. Dzieci z tego związku jednak zostały objęte opieką dalszej rodziny i odebrały stosowne wykształcenie. Dziadek Stefan grał na skrzypcach, znał języki obce, co zresztą później najprawdopodobniej uratowało mu życie. Nie wiem, jak się poznali dziadkowie, jednak wspólnie mieszkali w Olsztynku. Niedługo po ślubie dziadek został zesłany na roboty przymusowe do Niemiec. Pracował w kopalni, gdzieś w okolicach obecnego Bielefeldu. Szybko odkryto, że doskonale zna niemiecki i zaproponowano mu zamianę na pracę odpłatną (1 marka dziennie dla rodziny w Polsce). To były propozycje nie do odrzucenia, choć później, po wojnie, nie wszyscy tak na to patrzyli. Spotkał się z negatywnymi reakcjami. Dziadek wrócił, ale bardzo chorował na płuca. Ratował się ziołami i homeopatią. Pamiętam, jak z mamą znalazłyśmy kiedyś nalewkę z muchomora. Mieli razem 6 dzieci - 5 córek i 1 syna.
Siostry babci Wikci osiedliły się po II wojnie światowej w Gdańsku. Mąż jednej z nich pracował w Stoczni Gdańskiej i był dumny z tego, że znał Lecha Wałęsę.
W 1918 roku mój dziadek Jan Chryzostom Michalski, a ojciec mojego taty, był młodym kawalerem. Miał 21 lat i zapewne pomagał swemu ojcu w prowadzeniu gospodarstwa rolnego w Ostrowiu, gmina Celestynów (koło Otwocka). Ktoś z rodziny kiedyś mówił, że był ułanem. Na pewno służył w wojsku, bo znaleźliśmy kiedyś jego odznaczenia za waleczność. Jego dziadek Wincenty Michalski, a mój prapradziadek urodził się i mieszkał w Okuniewie z żoną i dziećmi. Gdy w 1888 r. powstawał poligon w Rembertowie, za swoje ziemie dostał odszkodowanie i przeniósł się wraz z rodziną do Ostrowia. Podobno jego bracia rozjechali się po Polsce. Miał też w Warszawie sklep z artykułami z przemytu (przemycał towary pomiędzy granicami zaborów), który później prowadził jego syn Szczepan (a mój pradziadek). W tym sklepie do czasu II wojny światowej sprzedawała m.in. siostra przyrodnia mojego taty - Zofia Zagórska (z domu Michalska). Dziadek miał 3 żony: Juliannę Marciszewską (zmarła młodo w wieku 27 lat), Katarzynę Mazek (zabiła ją bomba podczas nalotów w 1939 r.), a ostatnią była moja babcia Apolonia Posytek, która wcześniej miała jednego męża Jana Barana. W rodzinie opowiadano, jak nawet w Celestynowie (a to jest 40 km od Warszawy) było widać przez 2 miesiące ogromną łunę, gdy podczas powstania płonęła Warszawa.
Małżeństwo moich dziadków było późne, ale szczęśliwe. Po ślubie postanowili poszukać szczęścia na tzw. ziemiach odzyskanych i przyjechali do Stryjkowa (obecnie powiat lidzbarski). Niemiecka nazwa wsi to Sternberg, a nazwa Stryjkowo powstała od osiedlania się tam wielu stryjków z Otwocka i Wołomina. Urodziło im się jeszcze 3 dzieci, w tym mój tata. Dziadek zawsze był zaangażowany społecznie i przez 25 lat wybierano go na sołtysa wsi. Do późnych lat prowadził gospodarstwo rolne o profilu mleczarskim, a gdy odchodził na emeryturę, musiał oddać całą posiadaną ziemię.
Babcia i dziadek prowadzili dom, który był otwarty dla wszystkich dzieci. Mawiała „moje, twoje, nasze”. Zawsze starali się im też pomagać. Gdy jeden z synów dziadka z poprzedniego małżeństwa został zesłany na roboty przymusowe do Niemiec, babcia Apolonia co miesiąc piekła chleb z wkładką (jajkami, boczkiem, kiełbasą) i wysyłała, by przeżył. W 1951 r. dla syna babci z pierwszego małżeństwa - Stanisława Barana nieszczęśliwie skończyła się jedna z potańcówek. W wyniku bójki o dziewczynę w wieku 17 lat został skazany i zesłany do obozu przymusowego w Jaworznie, gdzie ciężką nadludzką pracą chciano „wyprostować” charaktery niepokornych, którzy nie skończyli jeszcze 21 roku życia.
Kilka lat temu mój tata - Henryk Michalski przeczytał w jednej z gazet szeroki artykuł o buncie w Jaworznie, który miał miejsce 15 maja 1955 roku. Okazało się, że jeden ze strażników zastrzelił Stanisława Barana, gdyż ten nie usłyszał jego wezwania. Nie mógł słyszeć, bo zasnął po 10-godzinnej pracy. Podobno był lubiany przez innych więźniów i wzbudziło to ich ogromny sprzeciw. Tak rozpoczął się bunt w Jaworznie, który był największym w PRL- u buntem więziennym. Oficjalnie łagier został zamknięty w 1956 r. W czasie jego istnienia zginęło w nim co najmniej 7 tys. ludzi. Dziadkowie w tajemnicy pojechali do Krakowa na pogrzeb syna babci. Kilka lat temu dzwoniłam do Stowarzyszenia Jaworzniaków, pytając o położenie grobu Stanisława. Podobno został przeniesiony do Warszawy, ale dokładnego miejsca pochówku nie poznałam.
Z niemałym zaskoczeniem mój tata odczytał odnalezioną niedawno informację prasową o ogromnym poświęceniu członków jego rodziny Sabiny i Aleksandra Smolaków. Przez 2 lata w swoim gospodarstwie koło Otwocka ukrywali Żyda Moshe Bajtla. Zostali za to uhonorowani Sprawiedliwymi Wśród Narodów Świata.
W 1918 roku dziadek mojego męża Wincenty Bućwiło miał 30 lat i możliwe, że już wtedy poślubił 19-letnią Urszulę Sys. Mieszkali w gminie Gierwiaty, powiat wileńsko-trocki (obecnie Białoruś), gdzie urodziły im się dwie córki i jeden syn - Witold. Niestety podczas II wojny światowej (w 1940 r.) zostali zesłani na Sybir w okolicę Kołymy. Wszystkie dzieci, nawet 12-letni Witek, musiały pracować przy spływie drewna, gdyż „kto nie pracował, ten nie jadł”. Wrócili do Polski, ale już innej, z innymi granicami, Najpierw osiedlili się koło Olsztyna, by potem zamieszkać już w mieście.
Także druga część rodziny męża wywodzi się z Kresów. Babcia męża - Maria Jarmołowicz z domu Pilecka w 1918 roku miała 14 lat. Urodziła się i wychowywała w Gudogajach (obecnie Białoruś). Dobrze im się powodziło. Jedna z krewnych z tej części rodziny kiedyś napisała do mnie, że byli Pileccy „mali” (to gałąź rodzinna męża) i „duzi” (podobno spokrewnieni z rotmistrzem Witoldem Pileckim). Ale to wymagałoby dalszych badań drzewa genealogicznego. Mąż Marii - Józef Jarmołowicz w 1918 r. był młodym 20-letnim mężczyzną. Urodził się w miejscowości Dukiele (rejon oszmiański, obecnie Białoruś), jako syn Józefa Jarmołowicz i Teofili zd. Salwińskiej. Józef posiadał piękny młyn w Leoniszkach koło Wilna, las oraz tartak. Podczas ucieczki w trakcie wojny musieli to wszystko zostawić.
Ze strony prababci męża także nie brakowało patriotycznych aktów odwagi. Jednym z nich wykazał się Wincenty Salwiński przyrodni brat praprababki, który podczas wkroczenia wojsk rosyjskich do Wilna we wrześniu 1939 r. podjął samowolną decyzję wraz dwoma z szeregowymi Piotrem Stacirewiczem i Wacławem Sawickim o zaciągnięciu warty przy grobie Matki i Serca Piłsudskiego. Dwaj szeregowi zginęli na miejscu. Wincenty jeszcze się bronił, ale został śmiertelnie ranny i zmarł od upływu krwi na wzgórzu naprzeciwko Rossy.
Wspominając przy wigilijnym stole zebrane strzępy informacji, powoli piszemy naszą historię, która jest historią naszej rodziny wplecioną w historię naszej Ojczyzny. Zdaję sobie sprawę, jak wiele jest jeszcze niedomówień i niejasności związanych z historią rodziny. Tym bardziej, że w niektórych wypadkach nie ma się już kogo zapytać o szczegóły minionych zdarzeń.
Spisała Anna Bućwiło (z domu Michalska) wraz z synem Patrykiem Bućwiło ze Szkoły Podstawowej nr 9 w Olszynie