Sześć punktów w pięciu meczach. To dorobek piłkarzy Stomilu Olsztyn na inaugurację I-ligowych rozgrywek. Czy dwa zwycięstwa w pierwszych pięciu spotkaniach to wynik przyzwoity?
W przypadku zespołu z Olsztyna zdecydowanie tak. Nie było i nie jest tajemnicą, że Stomil miał przystąpić do sezonu w roli drużyny, która do końca rozgrywek będzie walczyć o ligowe utrzymanie. Optymizmem nie nastrajały przygotowania do sezonu, o których trudno powiedzieć, że były to przygotowania na miarę zespołu zaplecza ekstraklasy kraju, którego reprezentacja plasuje się na piątym miejscu w rankingu FIFA.
Dobrze o zespole nie mówiły także dwa ostatnie spotkania przed wznowieniem ligowych rozgrywek. O ile porażkę w sparingu z III-ligowym Huraganem Morąg można jakoś przeżyć, o tyle klęskę w Sieradzu z tamtejszą Wartą należy uznać za jeden z najbardziej niechlubnych momentów w klubowej historii ostatnich lat. Przegrana z drużyną, która jeszcze pół roku temu występowała w piątej klasie rozgrywkowej, w dodatku w meczu o stawkę, sprawiła, że nie dość, iż Stomil odpadł już na wstępie z rozgrywek o Puchar Polski, to jeszcze przed pierwszym meczem w I lidze morale zespołu było chyba najgorsze w całej ligowej stawce.
Nic więc dziwnego, że inauguracja wypadła delikatnie mówiąc - blado. Porażki z Bytovią Bytów i Chojniczanką Chojnice sprawiły, że po dwóch kolejkach Stomil zajmował przedostatnie miejsce w tabeli i tylko dlatego jej nie zamykał, że ostatni Ruch Chorzów przystąpił do sezonu z ujemnym dorobkiem w efekcie kary nałożonej przez PZPN.
To, co się wydarzyło jednak kilka dni po meczu w Chojnicach przeszło chyba najśmielsze oczekiwania kibiców z Olsztyna. W sezonowym debiucie przed własną publicznością Stomil ograł Podbeskidzie Bielsko Biała, drużynę, która jeszcze półtora roku temu o mały włos nie znalazła się walczącej o mistrzostwo kraju grupie ośmiu zespołów ekstraklasy, a obecnie posiadającej największy budżet na jej zapleczu. I to ograł nieprzypadkowo, bo tak mądrze grającego zespołu na stadionie przy alei Piłsudskiego fani futbolu dawno nie oglądali.
Niestety minął tydzień i przyszedł czas na kolejny zimny prysznic. Po pierwsze wyjazdowe punkty w sezonie Stomil pojechał do Chorzowa. Mecz z jednym z dwóch najbardziej utytułowanych polskich zespołów mógł wygrać, bo w pierwszych trzech kolejkach rywal, spadkowicz z ekstraklasy nie zdobył choćby jednego punktu. Mógł, ale nie wygrał. Więcej, olsztynianie nie przywieźli z Chorzowa żadnej zdobyczy punktowej chociaż przez prawie połowę meczu grali w przewadze jednego zawodnika.
Totalna odmiana nastąpiła ponownie w Olsztynie. I choć przeszło tydzień wcześniej Stomilowcy gościli drużynę z największym ligowym budżetem, to dopiero mecz z GKS-em Tychy miał się okazać prawdziwym sprawdzianem. Podbeskidzie przyjechało bowiem do Olsztyna w podobnym kryzysie, w jakim znajdowali się olsztynianie. Zespół z Tych pojawił się natomiast na olsztyńskim stadionie w roli wicelidera tabeli. I niespodziewanie rolę tą stracił po wtorkowym spotkaniu.
Stomil rozegrał mądre zawody. Szybko objął prowadzenie, które kilka minut później podwyższył. W drugiej połowie gra olsztynian nie cieszyła już oka tak jak w pierwszej, ale brak skuteczności u rywala sprawił, że mecz zakończył się wynikiem 2:0.
Reasumując, Stomil pokazuje kawał dobrej piłki w meczach u siebie i zupełnie inne oblicze w meczach wyjazdowych. Gdyby utrzymać to pierwsze, a o 180 stopni odwrócić to drugie, moglibyśmy być świadkiem całkiem pokaźnych rozmiarów sensacji. Trener Tomasz Asensky wbrew wcześniejszym pozorom wydaje się, że wie co robi, a piłkarze z meczu na mecz coraz lepiej rozumieją się na boisku. Obserwując poczynania nowych zawodników nie można też odmówić sobie opinii, że transfery raczej będzie można uznać za udane. Łukasz Sołowiej, Artur Siemaszko czy Piotr Głowacki wnieśli wiele świeżej krwi do zespołu i jeśli tylko zespół zacznie zdobywać punkty na wyjazdach, kibice z Olsztyna śmiało będą mogli chodzić z podniesionymi głowami, nie wstydząc się za boiskowe poczynania Dumy Warmii.