„Jeden Holender to teolog, dwóch Holendrów to Kościół, trzech - schizma”. To stare powiedzenie niderlandzkie dobrze oddaje indywidualizm tego społeczeństwa, ale także wciąż znaczącą rolę religii w kraju, choć kościoły stoją na ogół puste.
W tę środę odbywają się ważne wybory do drugiej 150-osobowej, głównej izby parlamentu holenderskiego. W Holandii nie ma progu wyborczego, więc wystarczy uzyskać 0,67% poparcia, aby mieć deputowanego. W Senacie o niewielkim znaczeniu, od wyborów w 2015 r. reprezentowanych jest aż 11 partii politycznych. W tych najbliższych bierze udział aż 28 formacji i mało prawdopodobne, aby któraś z nich uzyskała ponad 20-25% poparcie.
17-milionowy Kraj Tulipanów, którego sporą część w końcowej fazie II wojny światowej wyzwolili polscy żołnierze (m.in. stąd bierze się spora sympatia dla naszych rodaków) to potęga gospodarcza. Ma dobre wskaźniki rozwoju, jak na Europę Zachodnią (tempo rozwoju - 1,7% PKB), mniej niż 5% bezrobocia, niski deficyt budżetowy itd. Widać wyraźny wzrost płac, dostęp do dobrych mieszkań jest standardem. Wprost legendarna jest pracowitość tego narodu, m.in. stale odzyskującego od żywiołu wody kolejne ziemie. Gdybym miał mieszkać na bezludnej wyspie, to tylko z Holendrem (albo Australijczykiem).
W aspekcie politycznym w ostatnich latach przybrała i tam fala populizmu. Niepowtarzalne i kuriozalne (bowiem jej jedynym członkiem pozostaje lider) ugrupowanie Geerta Wildersa - Partia Wolności (PVV) ma prosty program. Zamknąć wszystkie meczety, zakazać czytania Koranu, a wszystkich muzułmanów (chodzi głównie o Marokańczyków i Turków) wydalić z kraju. Wreszcie - wystąpić z Unii Europejskiej. Wilders, wzorujący się w sporym stopniu na Trumpie (w sensie wykorzystywania mediów społecznych szczególnie Twittera, ale i formułowania prostych haseł, mających czynić cuda), a przypadkowo ma nawet podobną, obfitą blond fryzurę - nawet gdyby uzyskał największą liczbę głosów, w co wątpię, nie będzie w stanie stworzyć koalicji rządzącej.
Po wczorajszej debacie telewizyjnej Wildersa z Rutte, (obecny premier, lider liberalno-konserwatywnej Partii Ludowej na rzecz Wolności i Demokracji, VVD) widać, że obaj główni oponenci zyskali na twardym stanowisku zajętym wobec rządu w Ankarze, polegającym m.in. na niedopuszczeniu dwójki ministrów tureckich do spotkania w Rotterdamie z ich rodakami, których chcieli przekonywać, by w referendum nad Bosforem 16 kwietnia opowiedzieli się za zmianami konstytucji oraz wprowadzeniem systemu prezydenckiego. Obie te partie mogą zdobyć maksimum 35-40 mandatów. Wilders jest w politycznej izolacji, natomiast Rutte - wraz z socjaldemokratami, D-66, Zielonymi itd. z pewnością złoży koalicję - tak, by mieć razem minimum 66 mandatów.
Byłaby to mimo wszystko spektakularna porażka skrajnych populistów. Z kolei w II turze wyborów prezydenckich we Francji pani Le Pen przegra w maju br. z reprezentantem centrum (Emmanuelem Macronem). I na koniec - w wyborach do Bundestagu 24 września (niezależnie od tego, czy kanclerzem Niemiec pozostanie chadecka Angela Merkel czy socjaldemokrata Martin Schulz) rezultat tzw. Alternatywy dla Niemiec będzie wyraźnie słabszy niż prorokowano to jeszcze niedawno.
To optymistyczny scenariusz dla całej Europy, ale realny i oby się ziścił!