Dereczyn na Białorusi. Zimą w nocy do domu Wandy wpadli enkawudziści i przestraszonej rodzinie kazali się zbierać. - Jedziecie w inne miejsce, tam wam będzie lepiej - odparli na pytający wzrok matki. Wcześniej ktoś ją ustawił, by w razie wywózki o nic nie pytać, bo „Rosjanie będą brzytwami rżnąć”. Wolno im było wziąć tylko podstawowe rzeczy, mieli na to kilka minut. Umysł sfrustrowanej kobiety pracował trzeźwo: zdecydowanym tonem kazała dzieciom nakładać walonki i czapki, wziąć suchary. Wychodząca z domu gromadka pochlipywała. Rozbudzona najmłodsza córka, poczuwszy mróz na twarzy, rozpłakała się na dobre.
Powieziono ich na stację kolejową, gdzie czekał pociąg. Stłoczeni w wagonach bydlęcych, z tobołkami pod nogami, z przerażonymi dziećmi na kolanach, ludzie czuli się upokorzeni. Rosła wrogość wobec tych, którzy wymusiwszy zależność, stłamsili ich wolność. Ogarniała ich trwoga, jak wytrzymają w tych warunkach i czy maluchy nie pozamarzają w czasie drogi?
W pewnym momencie przed oczami mignął im załadowany pociąg, jechał w tym samym kierunku, który wskazywał ich parowóz. Jedna z kobiet spostrzegła w nim swojego męża, mówiła o tym z takim żarem, że w inne kobiety wstąpiła otucha. Odjeżdżały z nadzieją, że dojdzie do spotkania z mężami gdzieś kiedyś na obczyźnie. Ale nadzieja to pewność dawana awansem; transport pomknął w stronę obozów, wśród których wymienia się Kozielsk, Starobielsk, Ostaszkowo. Wanda Chreszczyńska po latach miała odnaleźć nazwisko ojca pośród zamordowanych w Katyniu.
Eskorta zamknęła wagony i pociąg ruszył. O mijanych połaciach ziemi miało „informować” maleńkie okienko bez szyby. Zesłańcy przejechali Ural, minęli Swierdłowsk, Pietropawłowsk, a potem widzieli już tylko step, step, niekończący się Step Iszymski. Po półtoramiesięcznej podróży pociąg zatrzymał się w północnej części Kazachstanu. Ludzi wyrzucono na plac. Siedemnaście rodzin wywieziono do kirgiskiego aułu, ludzkiej osady zagubionej w tym bezkresnym stepie.
Borki, rosyjska wieś na północy Kazachstanu. Do Wandy i braciszka należało szukanie wiosną wronich, kaczych i gęsich jaj nad rzeką, a także łowienie ryb. Czasem przynosili padnięte ptaki. Matka przezornie porcjowała każdą zdobycz: na kawałku mięsa gotowała zupę, resztę zamrażała na czarną godzinę. Córkę to denerwowało, bo nigdy nie najadała się do syta. Za pracę w kołchozie najstarszy brat otrzymywał ziemniaki, ale przy apetytach rodzeństwa, było to za mało, zresztą organizmy dopominały się bardziej treściwego jedzenia. Czasem, by nie wrócić z gołymi rękami, dzieci ukręcały łebki pisklętom w gniazdach. Tak jak inni, po żniwach zbierały pozostałości z pola; po zmieleniu kłosów w żarnach była mąka na chleb.
Ostra zima trwała długich dziesięć miesięcy, dlatego wciąż należało zbierać drewno na opał; oprócz sosen nie rosły tam żadne inne drzewa. Lato natomiast, choć krótkie, było bardzo upalne. Zboża, ziemniaki, słoneczniki, wyrastały i dojrzewały w szybkim tempie. Sowchoz dał zesłańcom jedną piętnastą hektara ziemi do uprawy ziemniaków, także Spryszyńskim przydzielił poletko. Niektórzy prócz ziemniaków sadzili buraki i kapustę. Jak twierdzi pani Wanda, ziemia była czarna, bez kamieni, i tak żyzna, że nikt nie znał nawożenia. Zesłanie z jednej strony kojarzy jej się z rześkim, nieskażonym powietrzem i czystą wodą w jeziorach, a z drugiej z głodem, wilkami, ścierwnikami.
Pani Spryszyńska musiała sobie radzić, o mężu już dawno słuch zaginął. Jeszcze na początku wojny ludzie mówili o wywiezionych mężczyznach - jedni twierdzili, że ich „zatłukli w Katyniu”, inni, że wywieźli na roboty - potem temat pojawiał się rzadko.