Wybitny pisarz francuski, zmarły pół wieku temu, Andre Maurois (w istocie pseudonim Emila Herzoga) trafnie zauważył, że „rocznice były zawsze terenem bardzo podatnym do rozpalania namiętności”. Akurat dokładnie w pierwszą rocznicę wyborów parlamentarnych, które wstrząsnęły polską sceną polityczną, aż tak bardzo się to może nie ujawniło, ale tylko dlatego, iż owe namiętności kipią de facto przez cały czas dzielący nas od 25 października 2015 r.
Zastanawiając się nad zatytułowaniem niniejszego wpisu szukałem porównań z dziedziny szeroko rozumianej sztuki. Z pewnością NIE był to „Rok spokojnego słońca”, by przywołać nagrodzony w Wenecji, ale trochę już zapomniany, film Krzysztofa Zanussiego w oryginalnej koprodukcji polsko-niemiecko-amerykańskiej. Z drugiej strony - na szczęście - NIE był to też „Rok niebezpiecznego życia”, by odwołać się do świetnego australijsko-amerykańskiego filmu o tragicznych wydarzeniach w Indonezji z 1965 r. Inna sprawa, że rozmaitych niebezpieczeństw, związanych choćby z umacnianiem się tendencji autorytarnych, naruszaniem przez rządzącą ekipę PiS ducha oraz litery prawa, czy wyraźnym narastaniem nurtów nacjonalistycznych, nie brakowało i nie brakuje. Stąd słuszne, silne protesty różnych środowisk, w tym kobiecych.
Proponuję więc raczej niekontrowersyjną formułę, że Polska znalazła się na (nader niebezpiecznym) zakręcie. Kontynuacja obecnego politycznego kursu może doprowadzić nas do jeszcze głębszych podziałów społecznych i do bycia niedemokratycznym „enfant terrible” Europy. „Potrząsanie szabelką”, podważanie roli Komisji Weneckiej, całej Rady Europy i niektórych instytucji unijnych, brak właściwych stosunków z trzema głównymi sąsiadami (Niemcy, Rosja, Ukraina), niedostatek współpracy z głównymi partnerami politycznymi (Niemcy, Francja), forsowanie kuriozalnej i anachronicznej koncepcji „Międzymorza” (czy „Trójmorza”), to tylko wybrane elementy smutnego obrazu.
Już dobrze wiadomo, jak mogło dojść do tego, że konserwatywno-populistyczna formacja uzyskując 37,5% głosów zdobyła - po raz pierwszy od początku procesu transformacji - samodzielnie większość mandatów w Sejmie (235 spośród 460) i za pomocą seryjnie przyjmowanych zwykłych ustaw narusza zasadę trójpodziału władzy oraz nierzadko ducha konstytucji. Zręczny program socjalny, demobilizacja elektoratu lewicowo-liberalnego (frekwencja tylko 50,92% ), wsparcie ze strony Kościoła Rzymsko-katolickiego, wykorzystanie podsycanych nastrojów ksenofobicznych na tle kryzysu uchodźczo-migracyjnego w Europie, błędy rządzącej przez 8 lat koalicji PO-PSL i bodaj jeszcze większe-popełnione przez lewicę, to bynajmniej nie pełen rejestr przyczyn tego zjawiska.
Wystąpiło w tym wszystkim dużo zbiegów okoliczności, by odnieść się jedynie do wyzwania migracyjnego. Wydawało się ponadto, iż Bronisław Komorowski nie jest w stanie przegrać wyborów prezydenckich. A jednak - fatalnie prowadzona jego kampania, absurdalne referendum ws. okręgów jednomandatowych (do dziś nie poznaliśmy autora tego pomysłu), naruszające de facto konstytucję zrobiły swoje. Ale w sensie matematycznym ostatecznie przesądziło o wszystkim wyeliminowanie z Sejmu lewicy, co sprawiło, iż Polska jest obecnie JEDYNYM PAŃSTWEM w całej Europie (nie tylko w UE ) bez obecności tej formacji w parlamencie.
Pomijając już kuriozalny dobór kandydatki SLD w elekcji prezydenckiej (sam opowiadałem się za postawieniem na Małgorzatę Szmajdzińską lub Jerzego Wenderlicha), zbyt późne próby utworzenia Zjednoczonej Lewicy, nieumiejętność „schowania” w trakcie samej kampanii kandydatów niepopularnych (a przecież PiS niezwykle zręcznie „ukrył” przez tygodnie Antoniego Macierewicza, Zbigniewa Ziobro i samego Jarosława Kaczyńskiego), „coup de grace” („ciosem dobijającym”) stało się zarejestrowanie ZL jako koalicji (z progiem 8%), a nie jako „komitetu wyborców” (bez subwencji z budżetu, ale z progiem 5%, jak uczynił to choćby „Kukiz’15”). Sam wyrzucam dotąd sobie, że nie potrafiłem (mimo przywoływania casusu Turcji i dwukrotnej porażki polskiej prawicy z 1993 i 2001 r. spowodowanej właśnie podobnym błędem) silniej argumentować, aby postąpić inaczej. Przecież nawet przy tym słabym rezultacie Zjednoczonej Lewicy (7,55%) miałaby ona 30 posłów (więcej niż Nowoczesna, zaś PSL - tylko 8), a co najważniejsze - PiS dysponowałby zaledwie 215 mandatami, a więc nie miał większości w Sejmie. POLSKA WYGLĄDAŁABY INACZEJ niż w ostatnim roku i obecnie, nawet jeśli powstałaby koalicja Prawa i Sprawiedliwości z „Kukizem’15”).
Odrębnym gorzkim wątkiem było rozbicie lewicy. Partia „Razem”, niechętna współpracy z ZL (z tego punktu widzenia mogłaby się nazywać „Osobno”), uzyskała 550 tys. głosów, zaś koalicji lewicy do przekroczenia progu 8% zabrakło zaledwie ok. 60 tys. Przy łącznej liście dwóch sił lewicy zdobyłaby ona 47 mandatów. Na marne, wprost do kosza, poszło aż 1,7 mln głosów! Pomijam już kwestię lansowania przez liberalne media w ciągu ostatnich dni kampanii wyborczej lidera Razem Adriana Zandberga. Intencją było naturalnie osłabienie samego SLD i całej ZL), ale (chyba wbrew intencjom) rezultat okazał się dramatyczny.
Naturalnie, że patrzeć trzeba do przodu - za 2 lata wybory samorządowe, a za 3 parlamentarne. Imperatyw jak najszerszej współpracy różnych ugrupowań lewicy rysuje się jako oczywisty. Temu ma też służyć zwołany w Warszawie - na 19 listopada br., z udziałem Partii Europejskich Socjalistów, II Kongres Lewicy. Nie wyklucza to naturalnie współpracy wszystkich polskich sił demokratycznych na rzecz przeciwdziałania niekorzystnym lub nieprzygotowanym (vide np. planowana reforma edukacji) zmianom. Niektóre zmiany idą przy tym w dobrym kierunku, choćby podniesienie płacy minimalnej, wprowadzenie stawki godzinowej, program 500+ (niezależnie od tego, iż powinien mieć kryterium dochodowe), czy program Mieszkanie+. Należy mieć nadzieję, że przy modyfikacji systemu podatkowego doczekamy się wprowadzenia podatku progresywnego, przy znacznie większej niż dotychczas liczbie progów. Nader istotna jest też obiecana reforma systemu emerytalnego.
Lenin mawiał: „Kadry decydują o wszystkim”. Choć to pewna przesada, jest w tym sporo prawdy. Nad Wisłą stworzono w ciągu minionego roku unikatowy - ale w sensie negatywnym - system rządów. Lider PiS - poseł odgrywa rolę para-Naczelnika Państwa, wzorując się ewidentnie na Józefie Piłsudskim. Pasywny Prezydent RP (skądinąd okazał się niezłym mówcą) ogromnie rzadko podejmuje wysiłki w kierunku kładzenia akcentu na to co powinno łączyć polskie społeczeństwo. Wymiar sprawiedliwości usiłuje się podporządkować szefowi tego resortu, a zarazem prokuratorowi generalnemu. Szefowie kluczowych trzech resortów - MSZ (trochę pozujący „na Talleyranda”), MON (co chwilę uciekający się do improwizacji i pustej reorganizacji) oraz MSW (wraz ze swoim zastępcą ze Szwajcarii pod Suwałkami) nabrali nieznośnej maniery pouczania obywateli oraz wygłaszania „prawd objawionych”. Na tym tle pozytywnie wyróżniają się panie minister Streżyńska i Rafalska, a nawet wicepremier Jarosław Gowin.
Polska jesieni 2016 r. bardzo różni się od tej sprzed roku. W sumie jednak na niekorzyść. Czy wyjdziemy z obecnego zakrętu bezpiecznie i w jakim kierunku podążymy? NIEPEWNOŚĆ to kluczowe słowo nie tylko dla kraju nad Wisłą, lecz w sporym stopniu dla całej Europy, a nawet 8-miliardowego świata. Obawy są nieuchronne i liczne. Ale nadzieja też jest widoczna. Bowiem jak mawiał, spopularyzowany przed laty w dowcipnej piosence Kabaretu Starszych Panów XVII-wieczny filozof niderlandzki Baruch Spinoza: „NIE MA NADZIEI BEZ OBAW, NIE MA OBAWY BEZ NADZIEI”.