Nieco paradoksalnie nie ma dziś zgody między geografami, jaka jest najdłuższa międzypaństwowa granica na świecie. Z jednej strony można za nią uznać liczącą ponad 6800 km granicę między Kazachstanem a Federacją Rosyjską, na której praktycznie nie ma kontroli. Z drugiej zaś - licząc odcinek nie tylko południowy, lecz i ten północny z Alaską - jest to granica Kanady z USA (łącznie prawie 8900 km). Ta jest bodaj jeszcze bardziej spokojna.
Zupełnie inaczej jest natomiast z granicą amerykańsko-meksykańską (przeszło 3300 km) przebiegającą od Tijuany w Kalifornii do Zatoki Meksykańskiej, w dużym stopniu wzdłuż rzeki Rio Grande. Obrazuje ona duże i różnorodne bariery narodowe, ekonomiczne, kulturowe, ale niekiedy i psychologiczne miedzy społecznościami Stanów Zjednoczonych oraz Meksyku i innych krajów latynoamerykańskich. To jest często granica (nie szukając łatwych porównań, zgodnie z niemiecką frazą „Alle Gleichnisse hinken” - „Wszelkie analogie zawodzą”) głębsza niż ta, o której pisała w swej głośnej powieści - zekranizowanej pierwszy raz jeszcze przed wojną - Zofia Nałkowska.
Tę granicę przekraczałem dwukrotnie. Pierwszy raz, jeszcze w XX w., pieszo (z powodu strajku kierowców autobusów między Laredo w Teksasie i Nuevo Laredo), przez most na drugą stron Rio Grande, gdy byłem jedyną osobą idącą w kierunku Meksyku. I ponownie już w tym stuleciu, gdy kierowałem - z ramienia Komisji Migracji i Uchodźców Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy - na granicy meksykańskiej Sonory oraz Arizony seminarium nt. wyzwań migracyjnych w tej części świata. Wtedy przekonałem się, że mimo już istniejącego wysokiego muru (na odcinku ponad 1 tys. km), gęstych patroli, kamer na podczerwień, czujników ruchu itd.) jest to granica nie do upilnowania. Zresztą w przeciwnym razie gospodarka szeregu przygranicznych stanów USA (od Kalifornii po Florydę) znacząco by podupadła.
W obecnej kampanii prezydenckiej Donald Trump w dużym stopniu pozyskał zwolenników i w końcu zapewnił sobie na konwencji Republikanów w Clevelend nominację tej partii postulatem budowy nowego, wielkiego muru na granicy z Meksykiem (w nawiązaniu do projektu zarysowanego jeszcze na łamach pisma „The Federalist” z 1787 r.) Pomijając wątki finansowe i techniczne taki plan jest mało realny i nie rozwiąże on ani palącego problemu walki z handlarzami narkotyków ani nielegalnej migracji. A dalej idący postulat Trumpa - wydalenia wszystkich nielegalnie przebywających w USA imigrantów (chodzi głównie o Latynosów) praktycznie nie może być wprowadzony w życie.
Obecnie w Stanach Zjednoczonych społeczność o korzeniach latynoamerykańskich liczy ok. 17%. Bez jej wsparcia (oraz Afro- Amerykanów) nie daje się wygrać niemal żadnych wyborów, poza obszarami tradycyjnie „białej Ameryki”. To moim zdaniem przesądzi o PORAŻCE Trumpa. I jeszcze jedno. Praktyka ostatnich dekad - Mur Berliński, liczne mury między Izraelem a Autonomią Palestyńską, na Cyprze, między Maroko a Algierią - dowodzi, iż NIE jest to żadne rozwiązanie poważnych wyzwań.
Te kwestie - w przenośnym sensie - odnoszą się też do Europy, w tym do Polski. Należy oczywiście dbać o bezpieczeństwo, przestrzegać praw człowieka, ale NIE uciekać się w żadnym razie do próby PRYMITYWNYCH ROZWIĄZAŃ. Także pod tym względem wizyta papieża Franciszka powinna dać nam sporo do myślenia. I nie głównie dlatego, że wywodzi się on z Ameryki Łacińskiej i z rodziny włoskich emigrantów.