Ponad sto lat temu Mark Twain pisał celnie i plastycznie, że „rozczarowanie trzeba palić, a nie balsamować”. Moim zdaniem ta formuła powinna być w obecnej sytuacji swoistym mottem działania zarówno Sojuszu Lewicy Demokratycznej, jak i pozostałych części składowych pokiereszowanej polskiej lewicy politycznej. A tego można dokonać, choć brzmi to banalnie, długotrwałym wysiłkiem, ciężką pracą u podstaw, kładzeniem akcentu na to, co łączy, a nie dzieli i wreszcie - świeceniem własnym przykładem, np. w kontaktach z potrzebującymi, czy organizacjami pozarządowymi.
Mówiłem o tym na naszym Kongresie jako jeden z ponad 700 delegatów reprezentujących ok. 23-tysięczną partię. Przyjechaliśmy, aby wybrać w II turze przewodniczącego naszej formacji (w I - przy 62%-ej frekwencji żaden z 10 kandydatów nie uzyskał większości bezwzględnej), ale także, aby przyjąć i przekazać do dalszej dyskusji 36-stronicowy, rzetelnie opracowany, projekt programu: „Godne życie, sprawiedliwa i nowoczesna Polska”. Trochę szkoda, iż ten wątek został zdominowany przez kwestie personalne (być może było to nieuchronne), ale z kolei rzeczą pozytywną stało się na szczęście zachowanie jedności Sojuszu - wbrew niektórym hiobowym zapowiedziom (pojedyncze przypadki, np. kolegów z Poznania, nie zmieniają tej generalnej oceny). I Włodzimierz Czarzasty i Jerzy Wenderlich, a także pozostali pretendenci do funkcji lidera SLD, zachowali klasę.
ROZCZAROWANIE JEST NIEUNIKNIONE. 25 października ub.r. doszło do największej porażki lewicy w historii III RP. Polska jest dziś jedynym państwem nie tylko w Unii Europejskiej, lecz w całej Europie, w którym nie ma lewicy w parlamencie. A była ona przecież w nim obecna nawet przed II wojną światową ! Pełna ocena, jak do tego doszło wymaga głębszych analiz, choć sporo z nich już się ukazało. Przytoczę - tytułem przykładu - fragment jednej z nich, pióra dr. Bartosza Rydlińskiego z Fundacji Amicus Europae, na łamach anglojęzycznego magazynu „Queries”. PiS-reprezentujący najbardziej konserwatywną część polskiego społeczeństwa - „wykazał się większą niż SLD determinacją w obronie ludzi pracy, emerytów, czy roli związków zawodowych w systemie gospodarki. Jego politycy nie obawiali się wchodzić w otwarty konflikt z głoszącymi neoliberalne poglądy dziennikarzami, ekonomistami i przedstawicielami kapitału używali w publicznej debacie języka radykalnego, bez trwogi o nazwanie ich „populistami”.
Oczywiście, że liczne były popełnione w ostatnim roku przed wyborami do Sejmu błędy taktyczne, by wspomnieć tylko o nieskonsultowanej szerzej kandydaturze na prezydenta. Gorzkim finałem stała się sama kampania parlamentarna. Projekt Lewicy Zjednoczonej (choć trochę spóźniony) był interesujący i sam go popierałem, gdyż wyborcy lubią, gdy zbliżone środowiska oraz politycy je reprezentujące potrafią się porozumieć, a ponadto SLD w tamtym okresie cieszył się sondażowym poparciem na poziomie zaledwie 2-5%. Jednakże lewica - ze względu na bezpieczeństwo całej formacji oraz negatywne doświadczenia polskiej prawicy z rejestracją się jako koalicja, tzw. Ojczyzny z 1993 r. i AWS Prawicy z 2001 r., a także analogie z Turcją, gdzie obowiązuje próg 10% - powinna zarejestrować się (na co sam nalegałem) jako komitet wyborców (tak, jak Kukiz’15), a nie koalicja.
Wówczas wystarczyło przekroczyć próg 5%, choć nie byłoby subwencji z budżetu (kilka mln zł rocznie otrzymywalibyśmy jednak na klub poselski, co by gwarantowało utrzymanie biur w terenie, stałą obecność w mediach itd.). Krótkowzroczność, przedwczesny triumfalizm - widoczny także w gronie mniejszych ugrupowań, m.in. jeśli chodzi o podział subwencji (której kiedyś przecież w ogóle nie było) - wzięły jednak górę. Nawet z tym słabym wynikiem ZL-7,55% głosów (do progu 8% zabrakło nieco ponad 60 tys. głosów w skali całego kraju) dysponowalibyśmy ok. 30 mandatami (więcej niż Nowoczesna; PSL miałby ich tylko 8), a co najważniejsze - PiS NIE MIAŁBY W SEJMIE BEZWZGLĘDNEJ WIĘKSZOŚCI. Nie mógłby z taką łatwością, jak obecnie prowadzić polityki wywołującej tak duży opór społeczny. Choć „mleko się rozlało”, to szkoda, iż nie było o tym mowy na Kongresie - tym bardziej, że część działaczy najbardziej forsujących „wariant ofensywny” (8%) zamiast „defensywnego” (5%), gotowych do „kładzenia się na jego rzecz jak Rejtan”, ponownie znalazła się w nowym kierownictwie partii. Niestety wariant wybrany okazał się śmiertelnie ryzykowny.
Barbara Nowacka włożyła ogromny wysiłek w kampanię wyborczą, choć np. jadąc ostatniego dnia przez całą Polskę do Słupska, nie mogła przewidzieć, iż jego prezydent Robert Biedroń - zamiast udzielenia poparcia lewicy - będzie głównie dziękował premier Ewie Kopacz za wsparcie miasta kwotą 9 mln zł. Do porażki przyczyniło się też szereg innych czynników. W miejsce drobiazgowego rozdzielania rzekomo najlepszych miejsc na listach między ugrupowania lewicy trzeba już na ZAWSZE kierować się głównie jednym kryterium - SIŁĄ PRZYCIĄGANIA GŁOSÓW przez poszczególnych kandydatów. Listy mogłyby być też dużo lepsze, gdyby znalazły się na nich np. takie osoby, jak Wincenty Elsner (wybrany na Kongresie wiceprzewodniczącym), Stasia Prządka, czy legenda „Solidarności” Józef Pinior - gotów stać na czele listy wrocławskiej.
Liberalne media w ostatnich 3 dniach kampanii „pompowały” przy tym bardzo partię Razem i jej lidera Adriana Zandberga. Nota bene powinna się ona raczej nazywać „Osobno”, gdyż odmówiła rozmów w czasie procesu tworzenia Zjednoczonej Lewicy, a co więcej, nie kryła radości z faktu nieprzekroczenia przez tę ostatnią progu. To obecny marszałek Senatu Stanisław Karczewski w dzień po wyborach wręczał kwiaty Monice Olejnik z podziękowaniem za „zabicie lewicy”. Historyczny dramat lewicy polegał bowiem na tym, iż obie te listy łącznie uzyskały aż 1,7 mln głosów (SLD-1,15 mln, Razem-550 tys.), które zostały de facto ZMARNOWANE. A wspólny start przyniósłby aż 47 mandatów. To jedna z głównych lekcji na przyszłość. Potrzeba nam polskiej wersji dawnego włoskiego „Drzewa Oliwnego” (później przekształciło się ono w obecną Partię Demokratyczną). Na tym tle mniejsze znaczenie ma już fakt, iż o ile PiS udało się swoiście „schować” w kampanii Kaczyńskiego, Macierewicza i Ziobrę, to nie miało to miejsca w odniesieniu do najbardziej kontrowersyjnych postaci z naszej listy.
Dobrze, że na kongresie - taką mam nadzieję - kończymy ostatecznie z próbami podziału członków SLD na „młodych” i „starych”. Każda partia więdnie bez przedstawicieli młodego pokolenia i powtarza błędy przeszłości, nie uwzględniając doświadczenia dojrzałych działaczy. Ci pierwsi powinni m.in. odegrać istotną rolę. W lepszym wykorzystaniu (tak, jak to uczynił PiS) mediów elektronicznych. SLD -mimo pewnych poczynionych kroków - przegrał też batalię na poziomie tzw. polityki historycznej. Powinniśmy bronić tego, co warto z okresu Polski Ludowej, przeciwdziałając się też tendencjom do prezentyzmu i ahistoryczności w procesie edukacji. Bez tego młodzież przesiąknie jeszcze bardziej ideologią prawicową. Obaj kandydaci na szefa Sojuszu dostrzegli też na szczęście inną słabość Sojuszu, jaką jest niedostateczne „obudowanie się” środowiskami naukowymi i ludźmi kultury. Potrzeba więcej ośrodków i fundacji typu im. Ignacego Daszyńskiego, Kazimierze Kelles-Krauza, czy Ferdynanda Lassalle’a. Bez nich nie uda się organizować niezbędnych debat i okresowych konferencji programowych. Piętą achillesową SLD i całej polskiej lewicy jest ponadto wielkie geograficzne zróżnicowanie jej wpływów. Historyczne i socjologiczne uwarunkowania wszystkiego bowiem nie wyjaśniają. Jeżeli na 41 okręgów wyborczych do Sejmu tylko w 18 zdołano przekroczyć próg 8%, to mówi samo za siebie. A z kolei aż w sześciu (w tym w mającym tak lewicowe tradycje Radomiu) uzyskaliśmy mniej niż 5%.
Nie wszystko na Kongresie SLD „zagrało”. Sam np. krytykowałem wybór - w partii pozaparlamentarnej - aż 11 wiceprzewodniczących! To przerost formy nad treścią. SdRP w dobrym czasie miał tylko 4 osoby pełniące tę funkcję (po tylu też mają obecnie PiS i PO), a sam Sojusz w swym najlepszym okresie - 6. Mało kto wie, iż w najliczniejszej partii świata, ponad 80-milionowej Komunistycznej Partii Chin, prawdziwie kierownicze grono, czyli Stały Komitet Biura Politycznego, liczy(ło) zaledwie 7 bądź 9 członków.
Ważniejsza jest wszakże rosnąca świadomość trzech głównych zadań stojących przed Sojuszem:
1) zachowania jedności, umocnienia partii, ale zarazem otwarcia na bliską współpracę z innymi siłami lewicy (ugrupowaniami, stowarzyszeniami społecznymi, związkami zawodowymi itd.) Tak, aby osiągnąć zbieżność programową i pogłębiać świadomość potrzeby wspólnego startu w wyborach samorządowych i parlamentarnych.
2) obrony zapisów istniejącej Konstytucji RP. Ale zarazem pełnego ich wcielania w życie! Chodzi np. o to, by rzeczywiście podstawą polskiej gospodarki była jej społeczna odmiana (art. 20), abyśmy byli „demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej” (art. 2), aby realizowano treści odnoszące się do służby zdrowia (art. 68), edukacji (art. 70) i inne.
3) przyczyniania się do utrzymania europejskiego kursu Polski - zarówno w sensie wartości (określanych zwłaszcza przez Radę Europy), jak i praktyki integracji (w ramach Unii Europejskiej).
Na to nakłada się wreszcie WYZWANIE ORGANIZACYJNE - nauczenia się funkcjonowania jako partia pozaparlamentarna. Tego przecież jeszcze nie „przerabialiśmy”.
Dopiero łączna realizacja powyższych zadań i wyzwań pozwoli zapobiec „balsamowaniu” rozczarowania. I przywrócić także nadzieję. Bowiem nadzieja - by użyć sformułowania belgijskiego myśliciela i purpurata Josepha Leo Suenensa - „to nie sen, ale SPOSÓB PRZEKŁADANIA SNÓW NA RZECZYWISTOŚĆ”.