W przedwojennej Warszawie działał słynny teatrzyk, czy raczej kabaret artystyczno-literacki, pod nazwą „Qui pro quo”. Świetne teksty (zwłaszcza Tuwima), najlepsi wykonawcy (Dymsza, Bodo, Ordonówna, Zimińska), wybitni konferansjerzy (Jarossy). Przy wysokim poziomie tej instytucji jej łacińska nazwa, oznaczająca zabawne nieporozumienie sprawdzała się. Dziś bardziej potwierdza się gorzka teza angielskiego pisarza Thorontona Niven Wildera, iż: „życie jest nieprzerwanym ciągiem fałszywych sytuacji”.
Liczne przykłady na to znajdziemy w ostatnich dniach obserwując polską scenę polityczną. Owszem zabawne nieporozumienia też się zdarzają, jak choćby to najnowsze, gdy zaraz po nominacji na wiceministra spraw zagranicznych ds. polityki wschodniej oraz bezpieczeństwa Marka Ziółkowskiego (były ambasador w Kijowie i ostatnio w Nairobi, z akredytacją w kilku państwach Afryki Wschodniej), zamiast jego zdjęcia w internecie pojawiła się fotografia imiennika-profesora, byłego senatora, a od niedawna szefa naszej placówki w Maroku. Na szczęście obaj to dobrzy fachowcy.
Jednakże dominują nieporozumienia nieprzyjemne, a nawet szkodliwe - w sensie skutków oraz generalnego wydźwięku. Rząd PiS forsuje - i de facto została ona już przyjęta - tzw. ustawę naprawczą w odniesieniu do Trybunału Konstytucyjnego. W istocie podważa ona sens istnienia tej kluczowej instytucji dla systemu demokratycznego i uniemożliwi realizację jej zadań przewidzianych w 10 artykułach ustawy zasadniczej (188-197). Być może przejdzie ona do historii jako ustawa „niszcząca”, a z pewnością tym casusem powinna zająć się Rada Europy - jako organizacja powołana do obrony praw człowieka, demokracji i generalnie stojąca na straży rządów prawa (Polska jest jej członkiem od 1991 r.).
Gorzkim qui pro quo było to, iż w debatach nad tym dokumentem, na forum sejmowej Komisji Ustawodawczej, starły się (i to w fatalnym stylu) bezpośrednio dwie osoby, z których każda wykroczyła poza swą rolę. Pos. Krystyna Pawłowicz (dr hab. prawa, nie jest tytularnym profesorem), która - swoim zwyczajem -zamiast sięgać po argumenty merytoryczne wypowiadała się w stylu przekupki. A pos. Robert Kropiwnicki (dr prawa, którego promotorem był bodaj prof. Andrzej Zoll) - inicjator z ramienia PO przyjęcia zapisu w ustawie z lata br. naruszającego konstytucję (o wyborze dwóch dodatkowych sędziów TK) - zamiast milczeć i uderzyć się w piersi za stworzenie pretekstu do ataku na Trybunał występował jako harcownik, choć tym razem w dobrej sprawie.
Pełen nieporozumień był też niezwykle ostry, niedawny spór o III RP, z udziałem dwóch prezydentów - Andrzeja Dudy i Lecha Wałęsy. Ten pierwszy, w rocznicę tragicznych wydarzeń z 1970 r. w Trójmieście i Szczecinie, wypowiadał się niezwykle ostro, kreśląc obraz czarno-biały procesów i sytuacji po roku 1989. Mówił, że wstyd mu za III Rzeczpospolitą, iż nie zdała ona egzaminu na wielu płaszczyznach, a byli tacy, którzy „komunistycznych bandytów nazywali ludźmi honoru”.
To nader skomplikowana sprawa i nie należy jej tak upraszczać. Jako członek Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego (1993-1997), która opracowała przyjętą następnie w referendum ogólnokrajowym ustawę zasadniczą, zgadzam się z tezą, iż szereg artykułów tego najważniejszego dokumentu nie jest w sposób właściwy realizowanych. Trudno uznać np. Polskę za modelowe „państwo prawne realizujące zasady sprawiedliwości społeczne” (art. 2). Podobnie jeśli chodzi choćby o zapisy nt. ochrony zdrowia (art. 68)), nauki (art. 70), czy pomocy niepełnosprawnym. Z drugiej strony krytyki wymaga myślenie ahistoryczne oraz prymitywna aluzja do Adama Michnika, podkreślającego zasługi gen. Jaruzelskiego w doprowadzeniu do rozmów Okrągłego Stołu władzy z opozycją. Pokojowa transformacja w naszym kraju była bowiem wielką wartością.
Z kolei Lech Wałęsa - znany ze „skromności” (dopiero co ocenił, że „przez 500 lat nie będzie takiej prezydentury, jak moja”) - odnosząc się do słów Andrzeja Dudy jednoznacznie stwierdził, że „Zaczynam się wstydzić za ten demokratyczny wybór w Polsce jest wiele rzeczy do poprawienia, ale trzeba zgodę budować, a on wszystko robi, by Polaków dzielić”. Swoiście straszył też wojną domową. Uważam z kolei, że to znaczna przesada, ale postępujące w niezwykle szybkim tempie upartyjnienie państwa polskiego przez PiS jest niezwykle groźne, narusza standardy demokracji i pogarsza nasz obraz w świecie. Odrębną kwestię stanowi to, iż nie wejście Zjednoczonej Lewicy do Sejmu, spowodowane w sporym stopniu własnymi błędami (gdyż już rejestracja ZL jako „komitetu wyborców” a nie „koalicji” i dysponowanie klubem prawie 30 posłów pozbawiłoby PiS większości parlamentarnej) ów proces upartyjnienia ułatwiło.
Za poważne nieporozumienie uznaję przy tym, że obaj prezydenci - wprawdzie w różnym stopniu - bagatelizują, a niekiedy nawet lekceważą znaczenie czynnika zewnętrznego. Aby mogło dojść w Polsce do historycznych przemian ponad ćwierć wieku temu musiały wystąpić razem TRZY PROCESY. Pierwszy to pojawienie się opozycji demokratycznej. Jej jeszcze nie było w roku 1970. Drugi to wystąpienie nurtu reformatorskiego w obozie władzy, zwłaszcza w PZPR. On ujawnił się wyraźnie dopiero w okresie 1980-81. Ale wciąż nie był spełniony trzeci warunek - znaczące zmiany w Związku Radzieckim. To nastąpiło dopiero od wiosny 1985 r. gdy - po cyklu zgonów kolejnych przywódców KPZR: Leonida Breżniewa, Jurija Andropowa i Konstantina Czernienki - do władzy doszedł Michaił Gorbaczow z jego polityką pierestrojki i głasnosti. Wcześniej Wałęsa mógłby kilka razy przeskakiwać przez mur stoczni, ale groźba interwencji radzieckiej uniemożliwiłaby dialog i porozumienie władzy z opozycją.
Z pewnością w dyskusji na ten temat, który zasługuje na poważne analizy i opracowania, należy zgodzić się z opinią Antoine’a de Saint-Exupery z „Małego księcia”, że „mowa jest źródłem nieporozumień”. Ale naturalnie to wszystkiego nie wyjaśnia!