(foto: www.ten-years-after.com)
Na koncert Ten Years After do poznańskiego klubu Blue Note jechałem z nastawieniem, że być może to jedna z ostatnich okazji zobaczenia na żywo zespołu, który przed laty z powodzeniem stawał w szranki z największymi tuzami białego bluesa na Starym Kontynencie. Do pokonania miałem całkiem sporą odległość, bo aż z Olsztyna, ale jak się miało potem okazać, nie pojechałem na darmo.
Wśród publiczności oczywiście lekka przewaga osób w wieku 50-60 lat, ale nie zabrakło też przedstawicieli młodszego pokolenia, do którego i ja należałem. Przed samym koncertem, który zgodnie z niepisanym zwyczajem, opóźnił się o jakieś 25 minut, na scenie kilka razy pojawił się organizator koncertu, który m.in. zaprosił publiczność do uhonorowania oklaskami wszystkich sponsorów, a także wyraził dość kontrowersyjną opinię, że młody gitarzysta radzi sobie nawet lepiej niż niegdyś sam wielki Alvin Lee. Jak nietrudno się domyślić, został za to wygwizdany, co jednak szybko zripostował stwierdzeniem, że gwizdać mogą tylko ci, którzy mieli już okazję go usłyszeć.
Cóż, po raz kolejny uprzedzę fakty, ale organizator wiedział, co mówi. Wybiła godzina 20.25 i zaczęło się. Na scenie pojawili się długo oczekiwani panowie Rick Lee (perkusja), Leo Lyons (gitara basowa), Chick Churchill (klawisze) oraz 31-letni Joe Gooch (gitara, wokal). Ten ostatni to świeża krew w zespole, dołączył w roku 2003, natomiast pozostała trójka gra w grupie od samego początku istnienia zespołu, czyli od 41 lat (!).
Co od razu zaskoczyło to przede wszystkim ów młody gitarzysta, który raz po raz błyszczał genialnymi solówkami, godnie zastępując Alvina Lee. Ze wspaniałej strony zaprezentował się w najpopularniejszych numerach grupy, gdzie dużą rolę odgrywała zawsze improwizacja. Swoimi niezwykłymi solówkami okrasił wspaniałe „I’d Love to Change the World”, „Love Like a Man” czy „I’m Going Home”. „I Can’t Keep from Crying, Sometimes” rozrósł się do kilkunastu minut, Gooch ozdobił go chociażby fragmentami „Smoke on the Water” czy „Sunshine of Your Love”, niekończącymi się solówkami, a także przez moment dał pokaz oburęcznego tappingu.
Przy „Good Morning Little Schoolgirl” na moment bardziej zaznaczył swoją obecność Leo Lyons, który zagrał krótkie solo na basie i wymieniając się porozumiewawczymi spojrzeniami z Gooch’em, obaj zaczęli „zmagać” się ze sobą w basowo-gitarowych pojedynkach.
Przy „I’m Going Home” Lyons zaczął bardzo energicznie potrząsać swoim basem, dając wyraźny znak publiczności do rytmicznego wspierania Gooch’a oklaskami. W tymże utworze uaktywnił się też siedzący dotychczas prawie nieruchomo za klawiszami Chick Churchill, który kapitalnie zagranymi partiami klawiszy świetnie uzupełniał grę pozostałych muzyków.
W utworze „Hobbit” natomiast zaprezentował się w pełnej krasie Rick Lee, który pozostawiony na kilka minut przez kolegów, zagrał porywające solo na perkusji. W pewnym momencie zaczął się tym nawet wyraźnie bawić, kiedy uderzał w czynele gołymi rękami. Po wytarciu czoła z potu wdał się w sympatyczny kontakt z polską publicznością, sypiąc na prawo i lewo żartami. Był to chyba najbardziej „rozmowny” członek Ten Years After podczas całego koncertu.
Na bis zabrzmiały „I’m Comin’ on” oraz jeden z największych szlagierów zespołu - „Choo Choo Mama”. Szczególnie ten drugi wywołał wielkie emocje wśród publiczności. No i na tym się skończyło.
Kiedy wszyscy oczekiwali drugiego bisu, na scenie pojawił się organizator i poinformował, że to już na pewno koniec koncertu. Koncertu z całą pewnością udanego, zagranego z pełnym zaangażowaniem, trwającego bite 2 godziny i pokazującego, że Ten Years After jeszcze na rockowej scenie broni nie złożyli.
Najlepszym dowodem niech będzie fakt, że w czerwcu zapowiedzieli w naszym kraju swój kolejny występ, tym razem w Tychach. Nic, tylko skorzystać z zaproszenia...