„Język kreuje duchy, które wnikają do naszych głów i hipnotyzują nas” - pisał zmarły przed kilku laty amerykański autor Robert Anton Wilson, filozof i futurolog. Z pewnością ponad godzinna, telewizyjna dyskusja dwóch kandydatów na prezydenta RP Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudy widzów nie zahipnotyzowała, ani nie wniosła do naszych umysłów znaczących nowych przemyśleń, czy treści.
Stało się tak w dużej mierze dlatego, że obaj politycy reprezentują de facto formacje prawicowe: konserwatywno-liberalną (PO) oraz konserwatywno-nacjonalistyczną (PiS). Mają one ze sobą sporo wspólnego. Prezydent bez wątpienia wykazał się swym dużym doświadczeniem, był wyraźnie żywszy niż w kampanii przed pierwszą turą wyborów, występując na swoistym boisku politycznym w roli napastnika, ale zarazem ujawnił pewną nerwowość - m.in. przerywając nierzadko wypowiedzi konkurenta. Z kolei pretendent używał barwniejszej polszczyzny, cechował go lepszy refleks - przy zachowywaniu respektu wobec głowy państwa. W sumie, biorąc pod uwagę brak merytorycznej świeżości obu „graczy” - REMIS BEZBRAMKOWY.
Debata rozczarowała w tym sensie, że jej uczestnicy - trochę jak w japońskim teatrze kabuki - niekoniecznie wystąpili we właściwych rolach. Zaprezentowali się raczej jako liderzy swoich obozów politycznych, czy też jako kandydaci aspirujący do funkcji szefa rządu. Tymczasem polska ustawa zasadnicza w 20 artykułach określa dość precyzyjnie, ale i klarownie ogranicza prerogatywy głowy państwa. Jest on naturalnie najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej, ale nade wszystko „czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji” oraz „stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa” (art. 126). Nie ma natomiast znaczących uprawnień wykonawczych.
Chciałoby się więc usłyszeć - jak kandydaci pojmują zapis, że Polska jest „dobrem wspólnym wszystkich obywateli” (art. 1), a także urzeczywistnia „zasady sprawiedliwości społecznej” (art. 2)? Czy obywatelom władze rzeczywiście zapewniają, niezależnie od ich sytuacji materialnej, równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych (art. 68) oraz czy nauka w szkołach publicznych jest naprawdę bezpłatna” (art. 70 Konstytucji)? Jak wygląda kwestia poszanowania autonomii oraz wzajemnej niezależności państwa i kościołów oraz związków wyznaniowych? Niczego nie usłyszeliśmy na temat praw kobiet, ochrony praw wszelkich mniejszości, czy pomocy dla niepełnosprawnych, a to wszystko gwarantuje przecież nasza Konstytucja!
Ani Bronisław Komorowski ani Andrzej Duda nie odnieśli się się do problemu nierówności społecznych, czy regionalnych w Polsce. Do szczególnie trudnej sytuacji grup, które wyraźnie straciły na procesie transformacji ustrojowej i gospodarczej (np. środowiska byłych pracowników PGR). Zamiast tego obszernie mówiono o drugorzędnej i technicznej sprawie, jaką jest wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych do Sejmu (tzw. JOW-y). A przecież takie rozwiązanie mogłoby doprowadzić do korupcji politycznej, a nawet swoistej oligarchizacji Polski, i ponadto pozbawiłoby miliony obywateli sejmowej reprezentacji. Nikt też nie wskazuje, że - niezależnie od zapowiedzianego na wrzesień tego roku referendum w tej materii - październikowe wybory do Sejmu odbędą się na szczęście WEDŁUG PROPORCJONALNEJ ORDYNACJI!
Pretendenci do funkcji prezydenta RP w ogóle nie poruszali kwestii relacji Polski z Rosją, co ogromnie dziwi, gdyż (niezależnie od aneksji Krymu i naruszania integralności terytorialnej Ukrainy przez władze na Kremlu, co oczywiście oznacza łamanie prawa międzynarodowego) jest potrzebny pewien dialog na linii Warszawa-Moskwa. Zupełnie przemilczano wreszcie dylematy trudnego pojednania polsko-ukraińskiego w kontekście historii najnowszej (tragedia wołyńska) oraz współczesne jej reperkusje (vide odnośne decyzje rządu w Kijowie).
Szczerze mówiąc, nie mam wielkiej nadziei, że druga i ostatnia debata kandydatów będzie przebiegać inaczej. Że uwzględnione zostaną naczelne dylematy i wyzwania, zapisane w polskiej konstytucji, które są ważniejsze od kolejnej politycznej „nawalanki”. Bardzo chciałbym się mylić!