Nie ma edukacji bez relacji czyli...
Jarek Szulski odwiedził m.in. wiejską szkołę w Lamkowie
Jarek Szulski - specjalnie używa na co dzień zdrobniałej formy swojego imienia - jest bez wątpienia bardzo poważnym facetem. Ten uczestnik grupy ekspertów Ministra Edukacji, która pracuje nad nowym modelem szkoły, mający już za sobą dziesięcioletnie doświadczenie w pracy pedagogicznej, wsławił się w Polsce swoim niekonwencjonalnym pojmowaniem roli nauczyciela - wychowawcy w szkole.
Choć czy zasługuje ono, tak naprawdę, na miano „niekonwencjonalnego”? Czy w polskiej szkole jest aż tak niedobrze, że ktoś, kto propaguje postawę szacunku dla ucznia i otwartość na potrzeby szkolnej społeczności uczniowskiej jest tutaj rzeczywiście osobnikiem niekonwencjonalnym? Takie pytanie zadawali sobie uczestnicy dwóch spotkań ze znanym pedagogiem, który we wtorek (25.11) odwiedził Warmię.
Swoją wizytę rozpoczął w niepublicznej, niekomercyjnej, wiejskiej szkole w Lamkowie - 25 km od Olsztyna, prowadzonej przez Stowarzyszenie WROTA. W szkolnej klasie czekała na niego grupka nauczycieli, którzy grzecznie usiedli w rządku krzeseł pod ścianą, czekając na sławnego prelegenta. „Mówmy sobie po imieniu” - zaczął na wstępie ich warszawski kolega, po czym zaproponował, żeby wszyscy usiedli razem, w grupie, jako wyraz uszanowania dla nowych trendów w edukacji. Bo w tradycyjnej szkole nadal biurko nauczyciela wyznacza niewidzialną granicę pomiędzy „mistrzem na scenie” - nauczycielem a jego „pokornymi słuchaczami” - uczniami. Ale w tym układzie, kiedy od ucznia wymaga się tylko „Trzech P”: Punktualności, Posłuszeństwa, Powtarzania - kompetencji potrzebnych być może w fabryce, ale nie w warunkach przyszłej cywilizacji, szkoła przygotowuje ludzi do życia w nieistniejącym świecie.
Szulski już dawno zmienił swoje postrzeganie roli nauczyciela w szkole i przestał być „mistrzem na scenie”. W zamian stał się „przewodnikiem w terenie”, kimś, kto wskazuje swoim młodszym przyjaciołom-uczniom możliwe kierunki wyboru dalszej drogi. Ale tego wyboru muszą oni, oczywiście, dokonać już dalej samodzielnie. Kluczem do sukcesu pedagogicznego jest dla tego - jednak użyję tego określenia - niekonwencjonalnego profesora z warszawskiego Gimnazjum im. Tadeusza Reytana dbanie o dobre relacje w szkole - nie tylko pomiędzy uczniami, ale także na linii uczniowie - grono pedagogiczne. „Uczniowie tego naprawdę potrzebują i to jest ważniejsze, niż wyniki w nauce” - podkreśla Szulski, który realizuje ze swoimi podopiecznymi dobry - jak twierdzi &- program, tyle, że swój własny. Jego zdaniem uczestnicy takiej formy kształcenia, kładącej nacisk na podążanie przez każdego ucznia jego własną drogą, osiągają znacznie lepsze wyniki. Między innymi także dlatego, że uczniowie chętnie uczą się od tych, których lubią.
Jarosław Szulski z ogromnym niepokojem opowiada o starym modelu szkoły, wciąż niestety obowiązującym w wielu placówkach edukacyjnych, który można przyrównać do średniowiecznego folwarku, z jego panem - dyrektorem, nadzorcami - nauczycielami oraz chłopami - uczniami. Sęk w tym, że w folwarku zbyt wiele zależy od humoru tego wyżej postawionego w hierarchii. Taki model zarządzania sprawdza się bez wątpienia przy prostej, powtarzalnej produkcji. Takiej, jak na przykład seryjne zdawanie testów edukacyjnych. Ale kiedy mamy budować osobowość młodych ludzi, uczyć ich krytycznego, niezależnego myślenia - bo tylko wtedy stać ich będzie potem na, tak potrzebne naszemu krajowi, innowacyjne inicjatywy podejmowane w wielu obszarach życia publicznego, potrzebne jest zaufanie. Wtedy nauczyciel musi pozostać bez nadzoru dyrektora i stać się dla swoich uczniów prawdziwym partnerem. Wielu nauczycielom trudno sobie taką sytuację nawet wyobrazić.
A młodzi potrzebują przecież dorosłych, chociaż nie akceptują wielu ich cech charakteru czy sposobów postępowania. Na seminarium zorganizowanym przez Szulskiego młodzież zarzucała starszemu pokoleniu: hipokryzję, brak marzeń, brak dystansu do siebie, rutynę, brak wiary w ludzi, nudę. Dlaczego nie chcemy żyć tak, jak oni? - pytali samych siebie młodzi ludzie, zdając sobie jednocześnie sprawę, że muszą - przynajmniej na razie - jakoś przecież koegzystować ze swoimi, tak krytykowanymi, rodzicami i wychowawcami.
„Jestem bardzo zadowolona z tego spotkania” - mówi Teresa Iwanowicz, doświadczona nauczycielka z wieloletnim stażem w zawodzie, pracująca w szkole w Lamkowie - „dlatego, że ten młody człowiek, młody, pełen pasji nauczyciel, może nam przekazać rzeczy bardzo w naszej pracy przydatne. Inspirujące do własnych na ten temat przemyśleń. Najważniejszy przesłaniem dzisiejszej prelekcji jest dla mnie to, że każdy musi sam odnaleźć się w tym zawodzie. Dojść do pewnej prawdy. Samo ukończenie studiów to jedynie danie warsztatu pracy, a potem każdy musi tu swoją ścieżkę utorować sobie samodzielnie”.
Jarosław Szulski przyznaje, że klimat małej, kameralnej wiejskiej szkoły, w której wszyscy wszystkich znają jest dla niego czymś zupełnie nowym. I na pewno w takiej szkole trzeba wdrożyć trochę inne metody, niż w szkole wielkomiejskiej, liczącej setki uczniów. „Na pewno niesamowite jest w takiej szkole to, że ludzie nie są tu anonimowi. W szkole miejskiej uczeń jest anonimowym numerkiem w dzienniku, jednym z tysiąca, a nauczyciele nawet nie są w stanie zapamiętać, jak ma na imię. Tutaj jest bardziej rodzina a nie fabryka, jak w mieście.”
Szulski pracuje w ogromnym kompleksie edukacyjnym. Warszawskie Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcące im. Tadeusza Reytana to osiemsetosobowy moloch. Dwujęzyczne gimnazjum osiąga przy tym najlepsze wyniki w Polsce. Z tego powodu, już na wstępie, na zainteresowanych nauką w tej szkole młodych ludzi czeka „gigantyczna konkurencja”, a potem „gigantyczne oczekiwania”, poparte równie wielką „presją egzaminacyjną”. Z tego powodu wychowankowie szkoły nie rozwijają swoich talentów i, zamiast tego, zajmują się głównie swoimi słabymi stronami, doskonaląc je właśnie w imię osiągania dobrych wyników testów. I kiedy taki młody człowiek poświęca całe dnie na przykład na doskonalenie swoich umiejętności matematycznych - do czego wyraźnie brakuje mu predyspozycji, to wtedy zamiast „stać się z dobrego bardzo dobrym” uczeń niepotrzebnie marnuje czas na to, aby „stać się średnim ze słabego”. I nie ma już kiedy rozwijać swojego talentu, dajmy na to, muzycznego. I tak dochodzimy do absurdu.
Szulski zwraca też uwagę na to, że tzw. interwencja estetyczna jest w niektórych przypadkach o wiele bardziej skuteczna niż restrykcje. Podaje przykład burmistrza Bogoty, który, nie mogąc poradzić sobie z nagminnym naruszaniem przepisów drogowych na ulicach tego miasta - wobec którego policja drogowa z jej arsenałem mandatów itp. restrykcji okazała się bezsilna - zatrudnił był dziesiątki mimów wyśmiewających niesfornych kierowców. Skutek przeszedł podobno najśmielsze oczekiwania. W Szwecji z kolei jadący przepisowo kierowcy byli losowani do nagród w konkursie a w stolicy Norwegii „grające schody” ulokowane w wyjściu z metra zachęcały przechodniów do korzystania właśnie z nich zamiast z położonych obok schodów ruchomych. Takie pozytywne wzmocnienie ma o wiele większą, od różnego rodzaju restrykcji, siłę oddziaływania.
Bo przecież celem szkoły jest, by opuścił jej mury człowiek „wolny intelektualnie” oraz „wewnątrzsterowny”, czyli kierujący się w działaniu własnym osądem sytuacji. I dlatego Szulski wzywa szkoły, by zaprzestały uprawiania „gry pozorów”. Bo cóż na przykład może szkolny samorząd, który nie ma praktycznego wpływu na żadne istotne kwestie dotyczące szkolnej społeczności. Nawet szkolna gazetka ma swojego opiekuna, skutecznie cenzurującego pomysły jej autorów. „A niechby napisali tam, co chcą, ale potem ponieśli konsekwencje swojego postępowania” - postuluje warszawski reformator szkolnej nauki.
„Teraz widzę, o ile więcej mogę dokonać w swoim życiu zawodowym” - podsumowuje lamkowskie spotkanie kolejny nauczyciel z tej szkoły, Aleksander Jasiukiewicz - „I zacząć trzeba od siebie. Chociaż na poziomie szkoły podstawowej to postulowane przez Szulskiego partnerstwo pomiędzy nauczycielem a uczniem jest jednak znacznie mniej możliwe do zrealizowania, niż na poziomie chociażby gimnazjum. Dzieci w szkole podstawowej potrzebują jednak pewnego kierownictwa.”
Kolejnym zjawiskiem, na które zwraca uwagę Jarosław Szulski, jest skłonność nauczycieli do „poświęcania się”. I zapewnia, że uczniowie wcale takiego wychowawcy nie potrzebują. Znacznie lepszy byłby dla nich wychowawca szczęśliwy, taki, który potrafi o siebie zadbać. Wtedy na pewno będzie on dla uczniów bardziej wiarygodny, oraz bardziej swoją pracą w szkole usatysfakcjonowany.
„Czy budzisz Olbrzyma w sobie czy w innych?” - zapytuje Szulski, przypominając, że tak samo jak dzieci wolą szczęśliwych rodziców - od tych, „którzy się dla nich poświęcają”, tak uczniowie wolą szczęśliwych nauczycieli - od tych którzy „poświęcają się dla nich”. I dlatego przestał być w którymś momencie „biurem podróży”, które organizuje szkolne wycieczki. To uczniowie sami muszą sobie taką wycieczkę zorganizować. I robią to naprawdę inteligentnie. Któregoś roku zabrali swojego „Sora” - to skrót od „Profesora” - na wycieczkę do Londynu, do firmy LOBB - jednej z najsłynniejszych, położonej tuż obok Pałacu Buckingham, manufaktur produkujących buty, na które oczekuje się w kolejce całymi miesiącami. A uzyskanie zgody właściciela na jej „zobaczenie od kuchni” nie było wcale takie proste.
Czy uczniowie mogą być naszymi przyjaciółmi? Oczywiście tak, ale przy zachowaniu pewnych granic. Jarosław Szulski stosuje tu bardzo skuteczny system, zwany z angielska „Management by walking around” czyli „zarządzanie przez obchodzenie”. Na wycieczce szkolnej jest zatem chwilę z każdą grupką młodzieży, poświęcając jej trochę czasu, ale bez narzucania się. Traktowani tak po partnersku młodzi ludzie przejmują na siebie część odpowiedzialności i wtedy, na przykład, znika problem alkoholizowania się przez nich. Któż z nas nie pamięta, jak podczas takich szkolnych wyjazdów nie spróbował „łyka czegoś mocniejszego”. Jednak traktowani poważnie młodzi ludzie w sposób całkiem odpowiedzialny wyrzekają się tego sposobu manifestowania swojej dorosłości.
„Jak dyrektor traktuje Pańskie innowacyjne metody?” - pada pytanie z sali Gimnazjum nr 11 w Olsztynie, drugiej szkoły odwiedzonej tego dnia na Warmii przez Szulskiego. „Gdybyś nie miał poparcia rodziców, to na wiele bym się nie zgodził” - cytuje w odpowiedzi swojego szefa bohater wtorkowego wieczoru. Ale na to poparcie rodziców trzeba było sobie najpierw zapracować. Na przykład przez organizowanie wycieczek, na udział w których uczniowie musieli swoim rodzicom wyrazić zgodę. Potem musieli jeszcze zrobić im kanapki na drogę. I do tego wziąć odpowiedzialność za tych, którzy akurat nie mogli pojechać.
Jarosław Szulski kładzie też wielki nacisk na postawę nauczycieli. Znowu wraca, zagubiony gdzieś po drodze, temat nauczycielskiego autorytetu. Szczególnie ważny w dzisiejszych czasach, kiedy wiele dotychczas uznanych, tradycyjnych autorytetów przestało już młodych ludzi inspirować. „Aby być KIMŚ dla innych, trzeba być KIMŚ dla siebie” - zwraca uwagę Szulski, obserwując, jak w wielu sytuacjach szkolnych nauczyciele działają wbrew swoim przekonaniom, chociaż przecież wcale nie muszą. Tak samo, jak nie muszą wyręczać swoich uczniów w podejmowaniu różnych działań. Zamiast tego powinni ich wspierać. Wtedy uczniowie mają nareszcie poczucie, że naprawdę jakiś problem rozwiązują.
Monika Hausman-Pniewska, trenerka z ESWIP - Elbląskiego Stowarzyszenia Wspierania Inicjatyw Pozarządowych - przybyła na olsztyńskie spotkanie z Jarosławem Szulskim trzymając w ręku jego drugą książkę „Sor”. „Byłam pod wrażeniem pierwszej powieści Szulskiego „Zdarza się”. Wiedziałam, że to jest takie odzwierciedlenie mojego widzenia szkoły, nauczyciela, w ogóle edukacji. Sama nie uczę w szkole, ale uczę dorosłych, prowadzę różnego rodzaju szkolenia. Właściwie żałuję teraz, że odeszłam od pracy w szkole. Chyba zabrakło mi trochę potrzebnej ku temu odwagi. Być może, gdybym spotkała Szulskiego wcześniej na swojej drodze, to nie odeszłabym z pracy w szkole”.