Jesień to okres wyborów w wielu miejscach globu. Niedawno miały one miejsce m.in. w Szwecji (ważne zwycięstwo lewicy), w Bułgarii, Bośni-Hercegowinie. Ale ostatnia niedziela października wygląda na rekordową pod tym względem. Od Haiti i Urugwaju poprzez 200-milionową Brazylię, Tunezję (tam zaczęła się w 2011 r. tzw. arabska wiosna przeciw prezydentowi Ben Ali, który wcześniej był ambasadorem w Polsce), po kluczowe parlamentarne wybory na Ukrainie. Te słowa piszę w Odessie, gdzie zainteresowanie nimi sprowadza się głównie do 4 okręgów 1-mandatowych (w jednym z nich kandyduje aż 47 osób!), a mniejsze jest w wyborach proporcjonalnych. Znaczących incydentów niewiele, a generalnie nie wykluczam dużych niespodzianek, w sytuacji rosnącego rozczarowania społecznego.
Brazylia to 2. tura bardzo wyrównanych wyborów prezydenckich między dotychczasową głową państwa, lewicową Dilmą Rousseff (z pochodzenia Bułgarką, za młodu walczącą w partyzantce miejskiej), a bardziej konserwatywnym Aecio Nevesem (byłym playboyem i gubernatorem bogatego stanu Minas Gerais), ostatnio popartego przez Cristiano Ronaldo i Neymara. Rouseff stoi wobec wyzwania opisanego przez Maxa Webera, uważającego, że sztuka polityki nie polega na tym, by być wybranym, lecz być wybranym PONOWNIE. Ponadto wkrótce, bo 4 listopada odbędą się bardzo istotne wybory w USA - całej Izby Reprezentantów, 1/3 Senatu i wielu gubernatorów. W czarnym scenariuszu Obamie i demokratom grozi utrata większości w obu izbach Kongresu. A za 3 tygodnie wybory samorządowe nad Wisłą!
Tadeusz Iwiński