„Dyplomacja jest sztuką wskakiwania do spienionej wody bez rozpryskiwania jej” - tak plastycznie charakteryzował ją Eric Linklater, zmarły prawie pół wieku temu szkocki pisarz, autor powieści łotrzykowskich. To sformułowanie przyszło mi do głowy w związku z informacjami (pogłoskami, plotkami, balonami próbnymi - do wyboru), jakie pojawiły się w mediach, w kontekście sytuacji w Platformie Obywatelskiej i możliwych rozliczeń po kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Czy taka sztuka jest dziś w ogóle możliwa to odrębne zagadnienie. Casus Jacka Protasiewicza tylko potęguje rozmaite wątpliwości w omawianej materii.
PO odniosła we wspomnianych wyborach, w trudnej dla siebie sytuacji, psychologiczne zwycięstwo nad PiS, a czy będzie ono pyrrusowe, to okaże się najwcześniej po wyborach samorządowych planowanych na 16 listopada br. Aktywność i zręczność szefa Platformy, premiera Donalda Tuska, wykorzystanie sytuacji na Ukrainie i wokół niej, walka z powodzią, która - na szczęście - nie okazała się tak groźna, jak przed laty, w sumie walnie przyczyniły się do owego zwycięstwa. Jeden z twórców tej partii, do niedawna pierwszy jej wiceprzewodniczący Grzegorz Schetyna, w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” na kilka dni przed wyborami 25 maja, wskazywał (moim zdaniem celnie) na mankamenty kampanii swojej formacji. Teraz - jakoby - miałby zostać za to swoiście „ukarany” nominacją na szefa naszej placówki w Federacji Rosyjskiej. Sam dementuje informacje o takim rozwiązaniu, ale pamiętam o starej maksymie międzynarodowej, iż „dopóki nie usłyszę dementi, dopóty nie uwierzę w wiadomość”.
W XXI wieku rola ambasadorów bez wątpienia zmniejszyła się, m.in. ze względu na rozwój nowych technologii oraz intensywność bezpośrednich kontaktów przywódców politycznych. Nie należy jej jednak lekceważyć, szczególnie w odniesieniu do ambasadorów pracujących w najważniejszych krajach świata. Wciąż jest istotny kunszt dyplomatyczny takich stałych przedstawicieli i stopień ich bliskości z liderami własnych państw. Truizmem jest stwierdzenie, że im większa jest waga polityczna oraz doświadczenie danych ambasadorów (zwłaszcza w Waszyngtonie, Pekinie, Berlinie czy Moskwie) tym więcej mogą oni zrobić.
Naturalnie nie znam międzynarodowych planów Grzegorza Schetyny (nie wiem nawet, czy takie ma), ale z pewnością - jako były Marszałek Sejmu, wicepremier i minister spraw wewnętrznych - to polityk wagi ciężkiej. Amerykanie, Francuzi, Brazylijczycy, czy sami Rosjanie nierzadko wykorzystywali - z dobrym skutkiem - takie osoby w dyplomacji. W III RP czyni się to ZA RZADKO, choć rok temu ambasadorem w Hiszpanii został szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Tomasz Arabski. A placówka w Moskwie jest dla nas, szczególnie w obecnej, skomplikowanej sytuacji międzynarodowej, bez porównania ważniejsza od Madrytu. Jest zarazem NIEZWYKLE TRUDNA. Przekonali się o tym wszyscy bez wyjątku ambasadorzy III RP w Rosji - Stanisław Ciosek, Andrzej Załucki, Stefan Meller, Jerzy Bahr i (kończący powoli swą misje politolog i dyplomata) Wojciech Zajączkowski.
Nie pasjonują mnie rozgrywki wewnętrzne w Platformie. Ale jako osoba zajmująca się przez długie lata sprawami zagranicznymi, m.in. jako wiceprzewodniczący sejmowej komisji spraw zagranicznych, postrzegam swego obecnego parlamentarnego „szefa” - również w oparciu o wspólne pobyty w różnych krajach - jako sprawnego i doświadczonego polityka. Myślącego w kategoriach różnych scenariuszy i potrafiącego podejmować decyzje. Bez wątpienia sprawdziłby się na którejś z kluczowych placówek. Gdyby to miała być Moskwa musiałby tylko podszlifować znajomość języka rosyjskiego. Ale z tym dałby sobie radę!
Tadeusz Iwiński