Ostatniej nocy odszedł w wieku 71 lat wybitny dziennikarz Andrzej Turski, nie odzyskawszy przytomności po zawale serca sprzed kilku tygodni. Miałem przyjemność znać Go od dawna, m.in. z lat 80, gdy kierował programami III i I Polskiego Radia. Zawsze uśmiechnięty, w dobrym sensie „na luzie”, a zarazem odpowiedzialnie podchodzący do swych obowiązków, z poczuciem humoru i niezbędnym dystansem do siebie.
Był zasłużenie lubiany w środowisku dziennikarskim. Wśród widzów szczególną popularność zyskał prowadząc przez wiele lat autorski program „7 dni świat”. Nadawany w niedzielę, w pierwszym programie TVP zaraz po „Wiadomościach” (gdy nie było jeszcze telewizji komercyjnych) - w prostej, a zarazem nowoczesnej formule - miał ogromną oglądalność. Moim zdaniem ta audycja odegrała swoiście historyczną rolę, m.in. w przełamywaniu polonocentryzmu i europocentryzmu, porównywalną z wcześniejszym (od połowy lat 70.) prowadzonym przez Mieczysława F. Rakowskiego, programem „Świat i Polska”. Miałem honor - wraz z Krzysztofem Mroziewiczem i Maksymilianem Berezowskim - stanowić w 1989 r. pierwszą trójkę stałych rozmówców Andrzeja Turskiego i lepiej poznać Jego zawodowy kunszt.
„7 dni świat” reaktywowano we wrześniu br. w telewizyjnej „Trójce”, choć zawsze trudno wraca się do legendy. Poprosiłem nawet niedawno Krzysztofa o telefon do redaktora Turskiego, aby pogratulować Mu swoistej reaktywacji oraz przypomnieć piękne francuskie powiedzenie „On revient toujours a ses premiers amours” („zawsze się wraca do pierwszych miłości”). Nie zdążyłem tego uczynić, czego dziś ogromnie żałuję.
Andrzej na zawsze będzie mi się kojarzył z profesjonalizmem, dziennikarską charyzmą oraz WSPANIAŁYM GŁOSEM. Bo przecież głos w radiu i telewizji jest wartością nie do przecenienia. Jak plastycznie mawiał klasyk amerykańskiej literatury William Faulkner: „Zabić można tylko ciało człowieka, nie można zabić jego głosu”.
Tadeusz Iwiński