Zdarzyło mi się kilka dni temu odwiedzić Kaliningrad, a po wypełnieniu obowiązków, jakie tam mnie sprowadziły, wyprawić się z grupą sympatycznych znajomych w miasto. Tym razem niczego nie zwiedzałam (to zresztą mam już zaliczone podczas poprzednich wypraw), teraz czas wolny poświeciliśmy na zwyczajne spacerowanie. Było bardzo zimno, wiało i padało, a mimo to nic nas nie odciągnęło od tego planu „zwyczajnego łażenia”.
Pierwsze wrażenie takiego piechura bez planu - w Kaliningradzie z poziomu ulicy nie uchwyci się nieba bez sieci połączeń tramwajowych i innych - kable przecinają każdy obrazek. Poza tym mnóstwo reklam. Miasto jest nimi utkane, najbardziej jednak chyba ulice - przypominają rzekę transparentów reklamowych.
Drugie wrażenie - dużo świateł w budynkach użyteczności publicznych. To nie są światła punktowe, a nawet gdy są, to i tak niezależnie od nich świecą żyrandole. Kolorowym światłem mienią się też fontanny, a w ważniejszych punktach miasta oprócz wysokich ulicznych lamp, są niższe, ozdobne lampy z górą jak żyrandole. Bardzo to zdobi miasto. Świetnie też oglądało się wystawy eleganckich sklepów - np. z sukniami wieczorowymi. Mam wrażenie, że u nas takich wystaw, oglądanych wprost z ulicy, jest niewiele.
Trzecie wrażenie - sporo automatów. Nie tylko kawa czy łakocie, ale i kwiaty. Oczywiście nie ma problemu z dotarciem do bankomatu, a nawet można doświadczyć zaskoczenia, gdy bankomat mieści się w czymś, co przypomina angielską budkę telefoniczną, oczywiście czerwoną i śliczną.
Czwarte wrażenie - ładne lokale, z klimatem i rozmaitą specjalnością kuchni, w tym modne bary sushi. W samym centrum też duży i elegancki lokal Chmiel ulokowany w browarze. Po raz pierwszy w życiu wyszłam z lokalu jako ostatni klient. Po prostu miło się rozmawiało w sympatycznym towarzystwie i ciekawym miejscu. Dobre piwo ze znakomitą obsługą było smacznym uzupełnieniem pobytu.
Piąte wrażenie - duża kostka chałwy kosztuje niecałe 5 rubli i ta słonecznikowa, z wyglądu szara i nieapetyczna, jest najlepszą chałwą na świecie - dlatego każdy przybysz jej szuka. Śledzie, które hotele polecają także wśród dań na śniadanie, to coś smacznego i niegroźnego dla podniebienia - choć słone, nie wymuszają picia do nich beczki wody. Rewelacyjne są rozmaite kiszonki - legendy krążą o kiszonym imbirze - niestety, nie zdążyłam na targ, czyli do raju takich przetworów i chyba muszę wyprawić się tam powtórnie.
Szóste wrażenie - cud. Na granicy stałam trochę ponad 30 minut i dla rozrywki obserwowałam narodzone tam śliczne kociaki, które spokojnie spacerowały na obrzeżu odpraw, wprawiając wszystkich w dobry nastrój! A droga była dobra, choć w samym Kaliningradzie powitał nas korek, przy którym korek olsztyński to pikuś. Poza tym w mieście nie widziałam tirów i ciężarówek. Obwodnica odsuwa je daleko od miasta.
Siódme wrażenie - na balustradzie mostu wiodącego do katedry i grobu Kanta, jak na wielu mostach innych miast są kłódki zakochanych. Tu jednak są chyba znacznie większe. No, a Dom Sowietów stoi, jak stał i wszyscy go fotografują. Teraz pomalowany jest na kolor jasno-niebieski.
Moje bardzo skromne wrażenia kończę wnioskiem - że chciałabym częściej wpadać do Kaliningradu nie tylko z obowiązku i nie tylko na krótki spacer. Ale do tego chciałabym mieć stałe, fajne, połączenia autobusowe.
Z D J Ę C I A