Znane powiedzenie niemieckie głosi, że „Jego Majestat Przypadek wykonuje 3/4 roboty”. Nie odnosi się ono jednak do wielkiego sukcesu chrześcijańskiej demokracji nad Renem w wyborach do Bundestagu 22 września br. i zdobycia przez blok CDU/CSU (ta ostatnia Unia Chrześcijańsko-Społeczna rządzi niepodzielnie w 12-milionowej Bawarii, co dobitnie potwierdziła w wyborach landowych tydzień wcześniej) aż 42,5% głosów. Ten sukces w ogromnym stopniu formacja ta zawdzięcza polityce oraz osobistej popularności kanclerz Angeli Merkel, która bez wątpienia zostanie po raz trzeci szefem rządu. Wywodząca się z byłej NRD (od 1990 r. kandydująca do Bundestagu ze Stralsundu), którą Jej polityczny promotor Helmut Kohl nazywał „dziewczynką” („Das Maedchen”), przeistoczyła się w okresie sprawowania władzy w „Matkę Chrzestną” lub po prostu „Mateczkę” („Mutti”) społeczeństwa niemieckiego.
Merkel, którą Jej chadeccy rywale uznają za osobę w sposób bezwzględny eliminującą konkurentów, uważana jest wszakże - także za granicą - za gwaranta stabilizacji gospodarczej i politycznej w RFN i wprost - za najpotężniejszą kobietę w skali globalnej. Rzeczywiście Niemcy to państwo nr 1 w Unii Europejskiej, czwarta gospodarka świata, o wielkim stopniu konkurencyjności i stosunkowo małym bezrobociu. To także główny partner gospodarczy Polski i nasz najważniejszy partner polityczny. Bez ożywienia ekonomicznego między Odrą a Renem nie ma mowy o trwałym przezwyciężeniu kryzysu strefy euro.
W dzień po wyborach ich wyniki (choć wciąż nieoficjalne) są dość klarowne. Przy znaczącej frekwencji (ok. 72% spośród 62 mln obywateli uprawnionych do głosowania) już wiadomo, iż przyszły Bundestag będzie liczył 630 deputowanych (ze względu na specyficzny system wyborczy w 299 okręgach i możliwość oddawania dwóch głosów - jednego na konkretną osobę, a drugiego na daną partię ta liczba nie jest stała). Koalicja CDU/CSU uzyskała ok. 41,5% głosów (najwięcej od zjednoczenia Niemiec w 1990 r.) i zdobyła 311 mandatów, czyli do bezwzględnej większości zabrakło jej 5 mandatów.
Opozycyjna, licząca pół miliona członków, socjaldemokratyczna SPD otrzymała 25,7% głosów (nieco więcej niż przed 4 laty) i 192 mandaty. Lewica - mająca niezmiennie główne oparcie w sześciu landach wschodnich - ok. 8,6% i 64 mandaty. Niemal identyczny rezultat odnotowali Zieloni (8,4% i 63 mandaty). To poważna ich porażka, gdyż jeszcze po katastrofie japońskiej elektrowni Fukushima w sondażach mieli nawet powyżej 20%, a do niedawna ok. 15%. Kontrowersyjna decyzja Merkel stopniowego zamknięcia wszystkich ponad 50 niemieckich elektrowni atomowych odebrała tej partii sporo argumentów. Ale bodaj decydującym ciosem okazały się oskarżenia jednego z liderów Zielonych Juergena Trittina (ministra środowiska, ochrony zasobów naturalnych i bezpieczeństwa jądrowego w rządzie Gerharda Schroedera) o to, iż przed wielu laty proponował wprowadzenie do programu swej formacji postulatu utrzymywania kontaktów seksualnych z nieletnimi.
Tylko te cztery partie (spośród ponad 40 biorących udział) przekroczyły 5%-wy (analogiczny, jak w Polsce) próg wyborczy. Z pewnością największą sensacją stało się wyeliminowanie z Bundestagu, po raz pierwszy w historii Niemiec (a więc od 1949 r.), liberalnej Partii Wolnych Demokratów (FDP). Pod kierownictwem urodzonego w Wietnamie wicekanclerza i ministra gospodarki Roesslera uzyskała ona zaledwie ok. 4,8 %. Nie chcę doszukiwać się nadmiernych podobieństw, ale to ważna lekcja dla Polskiego Stronnictwa Ludowego. Zbliżony rezultat odnotowała Alternatywa dla Niemiec - nowa formacja konserwatywna, założona przez grupę ekonomistów i przedsiębiorców - głosząca jeden zasadniczy postulat - wyjścia RFN ze strefy euro. Ale dowodzi to mimo wszystko istnienia - choć słabego - nurtu eurosceptycznego na scenie politycznej naszego zachodniego sąsiada.
Jakie mogą być zatem scenariusze koalicyjne? Rysują się teoretycznie c z t e r y.
Pierwszy - to CHADECKI RZĄD MNIEJSZOŚCIOWY. Ze względu na potrzebę stabilizacji politycznej i ważne wyzwania w najbliższym czasie uważam go praktycznie za nierealny
Drugi - to KOALICJA CAŁEJ ANTYCHADECKIEJ OPOZYCJI: SPD, Zielonych i Lewicy. Matematycznie byłoby to możliwe - razem 319 mandatów, ale w praktyce bardzo mało prawdopodobne. Chodzi głównie o to, iż socjaldemokraci od początku wykluczają na szczeblu federalnym współpracę z „postkomunistyczną” Die Linke. Akcentował to też w kampanii wyborczej kandydat socjaldemokratów na kanclerza Peer Steinbrueck. W przyszłości - być może - się to zmieni. Natomiast na koalicję „czerwono-zieloną”, która była już u władzy w latach 1998-2005, po prostu brakuje mandatów.
Trzeci - to KOLICJA CZARNO-ZIELONA (CDU/CSU-Zieloni). Nie można jej zupełnie wykluczyć, choć byłaby ona novum na mapie politycznej Niemiec. Byłaby to stabilna większość, zaś niedawne meandry polityki Angeli Merkel w kwestii energii jądrowej obiektywnie zbliżyły obie formacje.
Czwarty wariant - to zawarcie WIELKIEJ KOALICJI CDU/CSU-SPD. Uważam go za niepewny, choć - mimo wszystko - za bodaj najbardziej prawdopodobny. Mimo znaczącej opozycji co do takiego rozwiązania w łonie samych socjaldemokratów.
Taka właśnie koalicja rządziła już dwukrotnie w Niemczech. Po raz pierwszy w okresie 1966-1969, gdy socjaldemokraci, po 17 latach pozostawania w opozycji, wreszcie weszli do rządu Kurta George’a Kiesingera. Wicekanclerzem i szefem dyplomacji był w nim Willy Brandt. Po raz drugi taki sojusz zawarto w latach 2005-2009 już pod batutą kanclerz Merkel. Z ramienia SPD osobą nr 2 był w nim Franz Muentefering, a potem Frank Walter Steinmeier (zarazem minister spraw zagranicznych).
Dziś powszechnie uważa się w tej partii, iż socjaldemokraci na tej koalicji - jako młodszy partner - sporo stracili. Stąd silny opór wobec wejścia po raz trzeci „do tej samej wody”. Ostrożny w stosunku do takiego scenariusza jest sam Steinbrueck (w pierwszym rządzie Merkel - minister finansów), bez entuzjazmu podchodzi też do niego Steinmeier. Kilka dni temu w Waszyngtonie rozmawiałem z Markusem Meckelem - wybitnym politykiem lewicy, teologiem, byłym szefem dyplomacji i wielkim przyjacielem Polski. Jednoznacznie uważał, iż przyniosłoby to szkodę SPD. A w opozycji tylko by ona mogła zyskać. Socjaldemokraci niemieccy, co warto zaakcentować, są przyzwyczajeni do długiego trwania w opozycji. Poza wspomnianym okresem 1949-1966 byli w niej jeszcze np. przez 16 lat, w okresie 1982-1998.
Problemem dla SPD jest m.in. to, iż w kampanii wyborczej Peer Steinbrueck głosił postulat wprowadzenia płacy minimalnej na poziomie 850 euro miesięcznie, minimalnej stawki za godzinę pracy (najpierw wspominał o 11 euro, potem o 8,5 euro), oraz wprowadzenia wysokiego podatku (nawet 49%) dla osób zarabiających minimum 100 tys. euro rocznie. W trzeciej Wielkiej Koalicji taki program trudno byłoby zrealizować.
Najbliższe dni i tygodnie powinny wszystko wyjaśnić. Niewątpliwie Angela Merkel będzie kanclerzem po raz trzeci i zbliży się znacznie do rekordowego wyniku trwania u steru rządów nad Renem. Do rekordu swego promotora Helmuta Kohla (16 lat) i pierwszego kanclerza RFN Konrada Adenauera (14 lat). A przyszły rząd niemiecki będzie robił wszystko, aby nadal realizować główne hasło wyborcze chadecji z tej kampanii wyborczej: „Deutschland ist stark und soll es bleiben” - „NIEMCY SĄ SILNE I TAK POWINNO POZOSTAĆ”.
Tadeusz Iwiński