Przesadą jest twierdzenie, że jedyną rzeczą, jaką możemy zrobić bez pieniędzy są długi. Dużo bliższy prawdy wydaje się natomiast być Jonathan Swift, irlandzki autor „Podróży Guliwera”, który już 3 wieki temu pisał, że „Nikt nie przyjmuje rad, ale każdy przyjąłby pieniądze”. Te słowa przyszły mi na myśl w kontekście nowej fazy sporu o finansowanie partii politycznych. Zaognił się on w związku z ogromnie kontrowersyjnym i niezgodnym m.in. ze standardami Komisji Weneckiej Rady Europy (jej obecną wiceprzewodniczącą jest była premier Hanna Suchocka) projektem ustawy złożonym w Sejmie na początku lipca br. przez Platformę Obywatelską, zakładającym likwidację finansowania partii z budżetu już od 1 stycznia 2014 r.
Pretekstem do takiego kroku stało się niedawne ujawnienie bulwersujących informacji o wykorzystywaniu tych środków przez niektóre partie (zwłaszcza PO i PiS). Np. przeznaczanie ich na zakup ubrań dla czołowych polityków, na ich ochronę, na cygara, pobyty w klubach, czy pokrycie kosztów wynajmu boisk na organizację wewnętrznych meczów piłkarskich. Rzeczywiście to niedopuszczalne i reakcja opinii społecznej była w tym przypadku jednoznaczna. Obecny stan rzeczy wymaga zatem jednoznacznie korekty, ale ELIMINOWANIE PATOLOGII NIE POWINNO PROWADZIĆ DO WYLANIA DZIECKA Z KĄPIELĄ. Taki też płynął generalny wniosek z ciekawej debaty zorganizowanej z inicjatywy Marszałek Ewy Kopacz w niedzielę 20 lipca - z udziałem ekspertów, mediów, przedstawicieli organizacji pozarządowych i parlamentarzystów.
Obecny stan rzeczy w omawianej materii reguluje ustawa o partiach politycznych z czerwca 1997 r., znowelizowana w kwietniu 2001 r. Przyznaje ona partiom, które uzyskały minimum 3% głosów w wyborach w skali kraju (6% w przypadku koalicji) subwencję, a więc bezzwrotną pomoc budżetową - na realizację ich statutowych celów. To rozwiązanie ma ograniczać niejasne powiązania finansowe między biznesem a polityką (w przeszłości występowały one np. w przypadku tzw. cegiełek) oraz stabilizować rodzimą scenę polityczną.
Dziś polskie partie łącznie otrzymują w skali roku 54 mln zł (w zależności od stopnia poparcia wyborczego), co oznacza kwotę 1,4 zł na obywatela. TO WIELOKROTNIE MNIEJ NIŻ W INNYCH PAŃSTWACH - nie tylko Europy Zachodniej, bo np. 5-krotnie mniej niż w Czechach. Choć można za tę sumę wybudować tylko kilka kilometrów autostrady, to - m.in. ze względu na myślenie populistyczne i demagogiczne hasła - aż ponad 60% Polaków uważa, iż tę sytuację należy zmienić. Zapomina się na ogół też, że ustawa nakłada obowiązek przeznaczania 5-15% subwencji na Fundusz Ekspercki, choć według mnie to zdecydowanie ZA MAŁO.
Jakie są inne możliwości finansowania partii politycznych? To naturalnie składki członkowskie, choć odgrywają one istotną rolę tylko w przypadku ugrupowań masowych i to w społeczeństwach, gdzie żyje się dostatnio. W 38,5-milionowej Polsce do partii łącznie należy zaledwie ćwierć miliona mieszkańców! W istocie zatem nawet najliczniejsza partia na świecie, czyli 82-milionowa Komunistyczna Partia Chin, nie utrzymuje się ze składek! W naszym kraju działalność gospodarcza partii jest prawnie zakazana, nie posiadają też one znaczącego majątku. Wprawdzie mogą zaciągać pożyczki i kredyty, ale je trzeba spłacić. A na darowizny mogą liczyć głównie ugrupowania mające zasobną klientelę wyborczą. A wtedy - jak głosi stara maksyma - „Kto płaci orkiestrę ten zamawia muzykę”. Obowiązuje ponadto zakaz finansowania partii ze środków zagranicznych oraz przez spółki z udziałem kapitału państwowego.
W sumie więc w Europie (poza pojedynczymi małymi krajami, np. Maltą) wszędzie partie finansuje się z budżetu. Jedyny duży wyjątek to blisko 50-milionowa Ukraina, która stanowi klasyczny przykład OLIGARCHIZACJI SYSTEMU POLITYCZNEGO. A podawany nierzadko przykład USA nie przystaje do realiów europejskich. Partie amerykańskie nie mają ściśle sformalizowanego członkostwa, grupy kapitałowe wspierają z reguły obie wielkie partie: Demokratyczną i Republikańską, ale nawet tam państwo finansuje konwencje partyjne.
Platforma Obywatelska już przed laty głosiła, że nie będzie brać pieniędzy z budżetu państwa, ale PÓŹNIEJ POSTĄPIŁA INACZEJ! A więc dlaczego forsuje demagogiczne rozwiązanie w sytuacji, gdy zbliżają się cztery wielkie kampanie wyborcze (w 2014 r. do Parlamentu Europejskiego i do samorządów, zaś w 2015 r. prezydencka oraz do Sejmu i Senatu)? Odpowiedź jest banalnie prosta - zwiększyłaby w ten sposób swoje szanse, natomiast osłabiła szanse konkurentów. Zgromadziła na swym koncie z dotychczasowych subwencji ok. 60 mln zł i ma zdecydowanie najbogatszy elektorat!
Realną alternatywą dla finansowania partii politycznych w postaci subwencji, w polskich warunkach, mogą być tylko tzw. pieniądze pod stołem, do czego nie można dopuścić. Stąd pojawiły się inne propozycje. PSL opowiedział się za zwrotem połowy wydatków poniesionych na kampanię dla partii, które w wyborach przekroczą próg 5% oraz za otrzymywaniem 5-6 mln zł rocznego wsparcia dla ugrupowań parlamentarnych. Ruch Palikota za 1%-wym odpisem z podatku na partie, co w praktyce musiałoby prowadzić m.in. do ujawniania przez obywateli ich poglądów politycznych. Klub SLD złożył projekt ustawy gwarantujący większą kontrolę wydatków, ich pełną przejrzystość (m.in. poprzez internetowe udostępnienie danych) oraz w sumie zmniejszenie subwencji o 17,5 mln zł rocznie. Zaproponowano obniżenie kwoty przysługującej partiom za 1 głos i ograniczenie naliczania subwencji do progu 10% uzyskanych głosów, co zaowocowałoby także wyrównaniem dysproporcji pomiędzy partiami.
Nie chcę używać zbyt ostrych słów w odniesieniu do projektu Platformy Obywatelskiej, ale zawiera on w sobie elementy zarówno hipokryzji, jak i obłudy. A przecież NIKT NIE JEST HIPOKRYTĄ DLA PRZYJEMNOŚCI, stąd musi być zawsze w takich przypadkach stawiane klasyczne rzymskie pytanie - CUI PRODEST ? („Komu to służy”). Przytoczę więc w finale dwa plastyczne sformułowania Jean Baptiste’a Moliera: „Profesja hipokryty przynosi wspaniałe korzyści” oraz „Obłudnicy posiadają sztukę zabarwiania pięknymi kolorami wszystkich swych intencji”.
Tadeusz Iwiński