Radiowiec Dariusz Naworski jest inicjatorem zorganizowania w Olsztynie jubileuszu wydania 40 lat temu płyty The Dark Side of the Moon grupy Pink Floyd i urządza niezwykły wieczór muzyczny w Olsztyńskim Planetarium. Tych, którym zaproszeń zabrakło, organizatorzy zapraszają 23 marca o godz. 19.30 na próbę generalną - będzie ćwiczyć grupa twórcza Miejskiego Ośrodka Kultury - Pracownia Tańca Współczesnego Pryzmat. W dniu jubileuszu 24 marca o godz. 20.00 - wstęp już tylko na zaproszenia.
Ciemna Strona Księżyca to album, który jest jednym z tych, jakie kształtowały muzyczny gust pokoleń, ich wymagania i wrażliwość. Z okazji 10. rocznicy wydania albumu Darek także zaszalał, gdy w swojej szkole w Kętrzynie zorganizował przesłuchanie Ciemnej Strony Księżyca, nie mając pojęcia, jak ta premiera odbyła się w oryginale i bardziej czuł niż rozumiał słowa tekstów, jakie towarzyszyły muzyce. Na tę uroczystość narysował plakaty, ulotki - a każda ulotka była indywidualna, bo robiona ręcznie! Pokaz zorganizował w jednej z klas szkolnych i był dumny, ponieważ przyszło sporo osób.
Muzyka w różnych odcieniach towarzyszy Darkowi całe życie, ale zespół Pink Floyd ma miejsce specjalne - gdzieś w sercu. Choć nikt z muzyków do Olsztyna nie przyjedzie, to jubileusz niezapomnianej płyty - będzie. Wszystko rozpocznie się w specjalnej oprawie (wizualizacje, ruch sceniczny grupy Pryzmat w choreografii Katarzyny Grabińskiej i kilka jeszcze innych atrakcji) dokładnie 24 marca o godz. 20. w Olsztyńskim Planetarium. Organizatorzy proszą przyjść troszkę wcześniej, by spokojnie zająć miejsce i nie być rozczarowanym, gdy punktualnie o godz. 20. kopuła dla spóźnionych zostanie zamknięta.
Jubileusz i wymyślona przez radiowca impreza - koncert bez zespołu - porywa w podróż do przeszłości. Spotykam Darka w radiu Planeta. Bywa, że po komentarzach dnia wspominamy czas, w którym wyrastaliśmy. Czasem przy tym śmiejemy się, porównując sytuacje do tego, co jest teraz, a czasem jak dzieci kolorujemy stare historie, uważając je za najpiękniejsze w świecie. Pewnie to - ten stan - jest niczym szczególnym i każdego kiedyś spotka, ale... Teraz to Ciemna Strona Księżyca jest okazją do wspomnień.
Byłam jeszcze w podstawówce, kiedy Floydzi już założyli zespół i nagrywali. Tacy jak ja, pojęcia nie mieli o takiej muzyce, bo jej nie znali. Starsze koleżanki oglądały w gazetach wzorcową figurę modelki Twiggy i piły ocet, by chudnąć w ekspresowym tempie. Okazało się, że prócz pięknej Bardotki, oryginalnej Loren czy słodkiej Marylin Monroe (te gwiazdy obowiązkowo na oprawce lusterek) jest ktoś taki jak Monica Vitti. Rodzice namiętnie oglądali festiwale opolski i sopocki, a my z nimi. Potem człowiek wyczaił audycje radiowe, słuchał tego, co mówili starsi koledzy i porównywał listę przebojów polskich do listy przebojów zachodnich. Różnica szokowała. Potem wraz ze zmianą szkół przybywało nowych znajomości. Niektórzy koledzy powtarzali opinię, zdobytą sama nie wiem skąd, że lata 60. przejdą do historii jako niezwykłe i zazdrościli, że tam bardziej niż tu przyniosły one światu prawdziwego rocka i zioło (zioło i LSD - mówiono szeptem - zapewnia odjazd w nowe stany świadomości i to nas zastanawiało, bo zachodnie gwiazdy popisywały się zażywaniem tych „wynalazków”). Potem, jako nastolatka przed maturą, odwiedzałam... piwnice (garaże do grania były wkrótce potem). Najbardziej suche pomieszczenie piwniczne było bowiem zamieniane na klub. Ściany pokryte ostrymi barwami abstrakcyjnych figur, cytaty z zagranicznych utworów i skrzynki zamiast krzeseł. Tam odbywało się wielkie słuchanie płyt, oczywiście cudem zdobytych. Słuchanie było gromadne, bo płyty mieli nieliczni. Kto miał większy pokój i wyrozumiałych rodziców, mógł klub przenieść do domu. Nie wiem, czy ktoś dobrze rozumiał (raczej pewnie nikt) słowa utworów Floydów (nie są to zresztą proste teksty), ale intuicyjnie odbierał ich przesłanie. Zresztą, wtedy liczyła się po prostu muzyka i ona niosła resztę treści. Takie utwory jak „The Great Gig in the Sky” do dziś budzą dreszcze. Dyskoteki tego nie dawały. Były raczej miejscem do fajnego pokazania się, poznania kogoś... O tym jak chłopakom trudno było wtedy zdobyć elektryczną gitarę - to już inna, długa historia.
Pokoje młodych ludzi z lat 70. charakteryzowały ściany niesamowicie powyklejane zdjęciami z gazet, jak zabrakło ścian (jedną z nich często zajmowała tzw. meblościanka), to wyklejany był sufit i drzwi. Pod sufitem chłopaków z tamtych lat często umieszczone były własnoręcznie posklejane modele żaglowców lub samolotów. Na półkach -; ołtarz: wystawa płyt z kategorii cudem zdobytych. Bo wszystko trzeba było zdobyć i słono zapłacić, nie tak jak teraz - ściągnąć z internetu. Mój przyszły mąż miał zwykle po dwóch tygodniach od premiery płytę na swojej półce i urządzał kumplom przesłuchania domowe, podobnie jak jego koledzy (prawdziwe przyjaźnie charakteryzowała swoista wypożyczalnia płyt kolega-koledze). Jak myśmy zresztą lubili się wtedy spotykać w domach! Kontrkultura, włosy, spodnie dzwony, pragnienie wolności, protest przeciwko wszelkiej formie przemocy, a także zwykłemu sztywniactwu - to wszystko się działo tam i w odprysku - tu. Długo by o tym. Wszystko się zmienia, ale naprawdę to, co dobre - zostaje. Po 40 latach nadal dobra jest płyta The Dark Side of the Moon - dla pewnych pokoleń na pewno.
Na zakończenie wypowiedź Dariusza Naworskiego z wcześniej udzielonego wywiadu dla portalu Olsztyn24 na temat współczesnej kultury: „
Z komercyjnego punktu widzenia alternatywne formy uprawianej sztuki nie przyciągają rzesz potencjalnych klientów i dlatego nie jest to przez organizatorów wspierane. Musimy zatem ustawicznie działać, tworzyć i promować sztukę alternatywną, żeby coś ludziom w głowach zostało. Szczególna odpowiedzialność spoczywa między innymi również i na mnie - nie chcę stracić „złotego rogu”, jakim jest możliwość promocji takich działań.”
Trzymam kciuki za inicjatywę Darka Naworskiego - człowieka, który nie boi się marzeń.
Z D J Ę C I A