Uchwalenie na szczycie w Brukseli budżetu Unii Europejskiej na lata 2014-2020, w wysokości 960 mld euro, to bez wątpienia WSPÓLNY SUKCES przywódców najbardziej zaawansowanej w skali świata struktury integracyjnej. Ale niczego on jeszcze nie przesądza i niczego nie zamyka, a więc NIE da się w tym przypadku zastosować starorzymskiej formuły Finis coronat opus („Koniec wieńczy dzieło”). Stanowi on jednak niezbędny krok do kontynuowania procesów zapoczątkowanych Planem Schumana, powstaniem Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali oraz podpisaniem Traktatów Rzymskich w 1957 r. Ponadto, mimo szeregu wątpliwości - odnoszących się m.in. do trwającego kryzysu i zapowiedzi premiera Camerona zorganizowania za kilka lat referendum ws. obecności Wielkiej Brytanii w UE - to silny cios wymierzony w eurosceptyków. A oni od zarania byli i są obecni. Jednym z najbardziej znanych był np. gen. de Gaulle twierdzący przecież, że „Sen o zjednoczonej Europie nia ma szans na realizację, bo z twardych jajek nie da się zrobić omletu”. Otóż ten omlet od dawna JUŻ JEST, nawet jeżeli od czasu do czasu nie wszystkim jednakowo smakuje.
We wspinaczce po drabinie sukcesu osiągnęliśmy razem kolejny szczebel, ale wciąż wiele mamy ich przed sobą. Budżet DLA POLSKI jest z pewnością dobry. Kwota 105,8 mld euro (w tym 72,9 mld w ramach polityki spójności oraz 28,5 mld euro na dopłaty bezpośrednie dla rolników i wspieranie obszarów wiejskich), to o ponad 4 mld euro więcej niż w kończącej się w tym roku poprzedniej 7-letniej perspektywie budżetowej. Oczywiście nie wiemy, czy uda się te środki (według obecnego kursu to 440 mld zł) w pełni wykorzystać. Czy nie popełnimy choćby takiego błędu, jak z funduszami na kolejnictwo (z 4,8 mld euro spożytkowaliśmy niecałe 10%, podejmując zarazem mission impossible, jaką była próba przerzucenia 1,2 mld euro na drogi). To wymaga zdecydowanego wzmocnienia rozmaitych mechanizmów kontrolnych, w tym zwłaszcza kontrolnej funkcji Sejmu wobec rządu. Bo przecież po raz ostatni otrzymaliśmy z Unii Europejskiej tak duże sumy, gdyż w kolejce od dawna czekają dużo od nas biedniejsi partnerzy, jak 22-milionowa Rumunia oraz 8-milionowa Bułgaria.
Z perspektywy kraju nad Wisłą jedna rzecz napawa ogromnym optymizmem - podejście do Unii Europejskiej. Jak szybko w naszym społeczeństwie się ono zmieniło na korzyść, w porównaniu choćby do okresu referendum akcesyjnego, gdy przeciwnicy przystąpienia do UE rysowali czarne scenariusze, np. „wykupienia Polski przez Niemców”! Zachowuję w pamięci moment, gdy 1 maja 2004 r. w Dublinie patrzyłem (jako członek zaledwie czteroosobowej polskiej delegacji oficjalnej) na wciąganą razem na maszt przez Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera flagę Polski po raz pierwszy jako członka UE. Sam nie sądziłem, iż tak szybko dojrzejemy do bycia pełnokrwistym państwem unijnym, choć - niestety - wciąż nie brakuje tych, co postrzegają tę organizację głównie jako „dojną krowę”. Po wejściu do strefy Schengen czekają nas teraz debaty o przystąpieniu do Paktu Fiskalnego, o przyjęciu euro jako waluty itd.
Kilka spraw wciąż wymaga uszczegółowienia i wyjaśnienia. Rzeczą pozytywną jest to, że Unia zgodziła się na finansowanie ze swoich środków podatku VAT od tych inwestycji, w których beneficjent nie okazuje się płatnikiem tego podatku. To ważne dla polskich samorządów, którym już teraz brakuje pieniędzy na niezbędny, własny wkład, a przecież muszą one dźwigać na sobie rozmaite obciążenia nakładane przez rząd, bez otrzymywania dodatkowego strumienia gotówki. Na szczęście mają nie ulec zmianie, jak pierwotnie planowano, progi współfinansowania, bo gdyby zwiększono wysokość wkładu własnego, to można byłoby postawić dolary przeciwko orzechom, iż raczej na pewno nie uda się zagospodarować całej przyznanej Polsce puli. Nie powinniśmy się też chyba obawiać utraty części środków unijnych z powodu naruszenia kryteriów odnoszących się do pułapu deficytu budżetowego bądź długu publicznego (w tym ostatnim przypadku mamy zaporę konstytucyjną - art. 217 ustawy zasadniczej). Ale co do wymogów unijnego pakietu klimatycznego, to już zupełnie inna sprawa i wyzwania w tym obszarze będą się zapewne potęgować.
Podzielam natomiast wiele opinii stwierdzających, iż przyjęty wstępnie budżet NIE jest najlepszy dla Unii en bloc. Nie tylko dlatego, iż jest on on dużo niższy (o ponad 30 mld euro) od aktualnej perspektywy budżetowej. A przecież Komisja Europejska proponowała początkowo sumę 1033 mld euro, a już po szczycie Unii w listopadzie ub.r. przewodniczący Rady Europejskiej Herman van Rompuy sugerował pulę 973 mld euro. Gorące spory o poszczególne kwoty toczą się w sytuacji, gdy „do podziału” jest raptem suma wynosząca zaledwie 1% PKB wszystkich państw członkowskich. Bez przekroczenia swoistego Rubikonu w tej materii Unia Europejska może przegrywać w przyszłości konkurencję z USA, rosnącymi w potęgę Chinami, a nawet - w pewnych obszarach - z rosnącymi w siłę potęgami ekonomicznymi, jak Indie, Brazylia itd. Tym bardziej, że obcięto kwoty na dział „Konkurencyjność na rzecz wzrostu i zatrudnienia”, a zwłaszcza na badania naukowe i niektóre inwestycje.
Mało kto już pamięta, iż tzw. Strategia Lizbońska ogłoszona przez UE w 2000 r. zakładała swoiste „dogonienie” USA pod względem badań i rozwoju oraz przekształcenie Wspólnoty w „społeczeństwo wiedzy” w ciągu 10 lat. To się jednak nie stało i dystans pod tym względem bynajmniej nie zmalał. A obecnie np. kilkuset informatyków indyjskich z Bangalore (to „dolina krzemowa” od lat nie mniej ważna od kalifornijskiego San Jose) przylatuje raz na tydzień do Helsinek, aby poratować przeżywającą kryzys Nokię. To jest prawdziwa groźba, a nie perspektywa nie przyjęcia budżetu przez Parlament Europejski, co jest po raz pierwszy wymagane od wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego. Parlament ten budżet mimo wszystko zaaprobuje, choć występuje straszak głosowania w trybie tajnym. Alternatywą byłoby bowiem przyjmowanie corocznych prowizoriów, co musiałoby uniemożliwiać kilkuletnie planowanie. Zgadzam się wreszcie z tezą, iż bez znaczących dochodów własnych UE jej budżet nigdy nie będzie na zadowalającym poziomie. Rację ma były minister francuski, a obecnie szef Komisji Budżetowej Europarlamentu Alain Lamassoure, że takim dochodem powinien być nade wszystko podatek od transakcji finansowych. Dziwię się polskiemu rządowi, iż tego nie pojmuje, choć koncepcję tę popiera 11 państw członkowskich, w tym Niemcy.
W Europie i na całym niemal świecie panuje atmosfera NIEPEWNOŚCI. Rozpoczynający się właśnie chiński ROK WĘŻA (nota bene nie uważany w 12-letnim cyklu za najlepszy) niekoniecznie musi to zmienić. Ale - jak profetycznie pisał Erich Fromm: „Niepewność jest tym, co mobilizuje człowieka do wykazania wszystkich swych wartości”. Oby Unia Europejska - jej liderzy i społeczeństwa - postępowali w najbliższych latach według tego wskazania!
Tadeusz Iwiński