Trzeba się umieć przyznawać do swoich słabości. Moją są prace, eseje i powieści Umberto Eco. Właściwie czasem trudno mi pojąć dlaczego, ja - człowiek Północy, znaczenie lepiej potrafiący przecież pojąć współczesną literaturę samemu czytając Joyce’a, Nabokowa, Manna, Borgesa czy Dumasa daję się prowadzić za rękę temu brodatemu Włochowi z papierosem. Nie jest przecież tego przyczyną urok ostrej jak brzytwa arystotelesowskiej logiki, nie jest to przykładanie do wszystkiego tej dziwnej, oksymoronicznej mieszanki średniowieczno-postmodernistycznych standardów ani tym bardziej nieco zbyt lingwistyczno-semiotyczne podejście do każdego aspektu otaczającego świata.
A jednak - za każdym razem kiedy pojawia się zapowiedź nowej książki Semiotyka z Mediolanu (ewidentnie zaczyna mi się udzielać jego styl) odliczam dni do premiery, a potem biegnę do księgarni i jeszcze w tramwaju (na nieszczęście nie zawsze jestem w Olsztynie) lub spokojnie spacerując przez Stare Miasto zanurzam się w lekturze. Właściwie Eco nie produkuje książek „słabszych”. Zdarzyły mu się, oczywiście, książki, które jak sam przyznawał pisał - delikatnie mówiąc... - prawem serii (patrz: „Historia brzydoty” - kto, na amplitudę drgań wahadła Foucaulta, chciałby przeczytać całą książkę o brzydocie?), ale zazwyczaj powoduje, że jednak będąc w tramwaju przegapiam właściwy przystanek, a idąc przez Stare Miasto zdarzyło mi się już zawędrować do Kortowa.
Najnowsza pozycja Eco do tego drugiego gatunku właśnie się zalicza. Teoretycznie jest to książka ze wszech miar niebezpieczna. Właściwie po jej przeczytaniu już nigdy nie rozsiądziemy się wygodnie w fotelu, by obejrzeć kolejną część przygód Jamesa Bonda, a hrabia Monte Christo już nie będzie cieszył tak jak kiedyś... Od momentu, gdy przeczyta się „Supermana w kulturze masowej” zaczyna się bardzo jasno i wyraźnie zauważać wszystkie otaczające nas mechanizmy kultury popularnej. Kultury, w której czy tego chcemy, czy nie funkcjonujemy. Autor zgrabnie tłumaczy fenomeny powstania wielkich „herosów” literatury i filmu. Proces ów okazuje się być dość prostym, ale bardzo przemyślanym. Dzięki tej książce łatwo sobie uzmysłowić, w jaki sposób bohaterowie kultury popularnej znajdują drogę do naszych umysłów.
Dla Eco „superman” to współczesny Zaratustra - nadczłowiek, będący, często mimowolnym, bożyszczem widowni. I tylko od kunsztu twórców zależy jak szybko i w jaki sposób trafi on do powszechnej świadomości. A tam pozostanie tak długo, jak długo nie zapomnimy dzieła, z którego pochodzi. Mam nadzieję, że tej książki nie czytają w Hollywood (oni tam w ogóle ostatnio niewiele czytają, ale to inna para kaloszy), bowiem choć polubiłem Jacka Sparrowa, to jednak scenarzyści - kiedy tylko przestaną strajkować - uzbrojeni w techniki i metody, które znane od dawna zebrał jednak w jednym miejscu i opisał dopiero Eco, uczynią z niego niezapominanego i wiecznie żywego w naszych głowach bohatera.
„Superman” to pozycja obowiązkowa dla... właściwie dla każdego. Odbiorcy, jak i twórcy. A przecież każdy z nas jest przynajmniej jednym z nich.
Na koniec prośba - myślę, że nie tylko z mojej strony - aby szybciej tłumaczyć na polski wciąż niewydane prace Eco, albowiem, o zgrozo, już zaczynam uczyć się włoskiego.
Mateusz Fafiński******
Tytuł: Superman w literaturze masowej
Autor: Umberto Eco
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2008
Liczba stron: 248