Jerzy Kulej w Olsztynie. Z lewej Janusz Porycki (Fot. MK) |
Więcej zdjęć »
Dziś (20.07) w katedrze polowej Wojska Polskiego w Warszawie żegnamy Jerzego Kuleja, dwukrotnego mistrza olimpijskiego w boksie, który zmarł 13 lipca w wieku 72 lat.
W ostatnich latach Jerzy Kulej dwukrotnie był w Olsztynie, a 6 października 2009 r. na spotkaniu z kibicami w Muzeum Sportu im. Mariana Rapackiego opowiadał o największej pasji swego życia. Spotkanie prowadził Janusz Porycki. Oto spisane wówczas niektóre wypowiedzi Mistrza.
- Zanim Pan wyrósł na mistrza olimpijskiego, pewnie ganiał za piłką jak inni rówieśnicy w Częstochowie? - No tak, urodziłem się w 1940 roku, a więc w czasie wojny i pod Jasną Górą zaczęła się moja przygoda ze sportem. W powojennej Częstochowie miejscem zabaw były poniemieckie okopy, a największą atrakcją stało się rozbrajanie pocisków, które pozostały po przejściu frontu. To był trudny okres, bieda w wielu domach i pamiętam, że na naszym osiedlu Ostatni Grosz był taki sklep, gdzie sprzedawano przeterminowany szczaw w słoikach. Jeden słoik ze szczawiem kosztował 30 groszy, a czysty słoik - złotówkę. Postanowiłem więc zrobić interes; kupiłem pięć słoików, wymyłem je i sprzedałem. Za zarobione pieniądze kupiłem osiem słoików szczawiu, potem dwanaście... W sumie 300 słoików, przez dwa tygodnie je myłem i sprzedawałem czyste. Za zarobione pieniądze, wspólnie z kolegami, kupiliśmy dwie pary rękawic bokserskich i dwie piłki, takie sznurowane z wentylem wciskanym pod skórę.
- W przerwach meczów piłkarskich walczył już Pan na pięści z kolegami?- Nie tak od razu. Zacząłem od piłki nożnej, bo najłatwiej zebrać grupę chłopaków, podzielić ich na dwie drużyny, kamieniami wyznaczyć bramki i do boju! Ale w mojej klasie był taki wyrośnięty chłopak o imieniu Henio, który ciągle mi dokuczał, nie wpuszczał na boisko, choć nieźle grałem na lewym skrzydle. Henio był najsilniejszy w klasie, a jak mu się postawiłem, to mnie przewrócił i okładał pięściami, aż krew leciała z nosa. No to myślałem, co zrobić, żeby kiedyś Henia pokonać?
- Wtedy zaczął się boks na dobre?- Najpierw kupiłem sobie książkę, w której radziecki bokser Radopolew prezentował na zdjęciach pozycje pięściarskie. W domu miałem takie lustro, w którym widziałem całą swoją sylwetkę, i tak zacząłem ćwiczyć; lewy prosty, prawy prosty... Walczyłem z cieniem, ale cały czas miałem przed oczami tego Henia. I chyba po dwóch miesiącach spotkaliśmy się na boisku, a on znów do mnie: „Ty dzisiaj idziesz za bramkę”. Wtedy mu się postawiłem. On jak zawsze chciał mnie złapać i przewrócić, ale ja odskoczyłem i mu lewym w nos! Powtórzyłem cios z doskoku, dołożyłem jeszcze prawym i z nosa Henia zrobił się pędzel. Na kolejnej przerwie to już ja ustaliłem skład drużyny.
- Pewnie wzbudził Pan respekt w klasie?- Owszem, byłem figurą. Koleżanki częstowały mnie kanapkami i dawały ściągawki z matematyki. Ale najważniejsze, że uwierzyłem, że boks jest dla mnie szansą i już zacząłem treningi na poważnie. W krótkim czasie zdobyłem wicemistrzostwo Częstochowy, po dwóch miesiącach treningów wygrałem mistrzostwa Śląska juniorów, potem powtórzyłem ten sukces. Jako osiemnastolatek zdobyłem mistrzostwo Polski i już mnie zauważył trener Feliks Stamm proponując udział w kadrze narodowej. W reprezentacji kraju debiutowałem w 1958 roku jeszcze jako junior pokonując „złote rękawice” Jugosławii. W prasie ukazały się piękne artykuły, a w Częstochowie witany byłem jak bohater.
- Potem były złote medale na mistrzostwach Europy oraz igrzyskach olimpijskich, ale nie został Pan następca Papy Stamma, czego ten legendarny trener oczekiwał?- Kiedyś sam Papa Stamm na pytanie, kogo widzi na swoim miejscu, odpowiedział: „Jurek się tym zajmie i będzie to robił dobrze”. Miałem podstawy, bo skończyłem AWF, a potem dwuletnie studium trenerskie i zdawało się, że spełnię jego oczekiwania. Dwa lata prowadziłem kadrę młodzieżową, ale nie lubił mnie prezes Polskiego Związku Bokserskiego. Kiedyś w Łodzi odezwała się moja rogata dusza i powiedziałem mu w towarzystwie, co o nim myślę. I potem prezes się na mnie zemścił. O zmarłych źle się nie mówi, ale mecenas Jacek Wasilewski doprowadził do tego, że musiałem przerwać pracę szkoleniową.
- Co się stało?- Po tym incydencie z prezesem zerwałem kontrakt w Łodzi i zamierzałem wrócić do Warszawy, gdzie czekała na mnie żona. Jako samotny mężczyzna zaszedłem jeszcze do znanej knajpki Savoy, spędziłem miło czas, ale po wyjściu zaczepił mnie podstawiony tajniak. Pokazał legitymację, a ja pyknąłem ją palcem i mówię, że z oficerem rozmawia. Bo jako zawodnik Gwardii byłem na etacie kapitana milicji, choć na komendzie pojawiałem się tylko raz w miesiącu - po wypłatę. Jednak postąpiłem głupio, bo dałem się temu tajniakowi sprowokować i go odepchnąłem. Wtedy zza filarów restauracji wypadło kilku jego kolegów i... już było po mnie. To była prowokacja. Następnego dnia prasa podała, że Kulej pobił milicjanta na służbie, choć to ja oberwałem. Miałem świadków, że spokojnie wyszedłem z knajpy, bo inaczej dostałbym akt oskarżenia. Ale i tak straciłem pracę w milicji, a tym bardziej nie mogłem być trenerem-wychowawcą młodzieży.
- A potem wystąpił Pan jako milicjant w filmie „Przepraszam czy tu biją”?- Reżyser Marek Piwowski szukał ludzi, którzy mają kontakt z widownią, nie boją się kamery i mogliby coś pokazać w sposób naturalny. Wiadomo, aktor zawodowy zagra tak, jak go uczono. Natomiast normalny facet będzie się zachowywał naturalnie i on takich ludzi szukał. Tym bardziej, że bokser ma dużo wspólnego z aktorem. W tym filmie nie było sztywnych dialogów. Piwowski podrzucał temat i myśmy go rozwijali. Czyli ja i Janek Szczepański, mistrz olimpijski z Monachium, a także inni amatorzy, w tym Zbyszek Buczkowski.
- Dziś nawet w amatorskim sporcie są potężne nagrody, a jak było kiedyś?- Za zdobycie złotego medalu w Tokio polscy sportowcy dostawali 30 dolarów, 20 za srebro i 15 za brąz. W Meksyku za złoto dostałem już 70 dolarów. Nasza dieta wyjazdowa na Zachód wynosiła dwa dolary dziennie, więc za pięć dni u Niemców było 10 dolarów. Poza tym miałem 2400 zł pensji za etat w milicji plus różne nagrody z okazji świąt państwowych i resortowych. Jak więc ktoś oszczędzał, dało się żyć. Nie mogę się porównać do Sobka Zasady czy dzisiejszej mistrzyni Otylii Jędrzejczak, która za jedną olimpiadę została milionerką. Ja na zakup pierwszego domu na Mazurach pracowałem 15 lat, także akwizycją. Teraz mam już trzeci dom koło Warszawy, ale i trzecią rodzinę... No i dziesięcioletniego mercedesa.
- Którym pewnie Pan szaleje na szosie?- Dużo podróżuję i ponoszę pewne koszty. Nie chcę się chwalić, ale straciłem już 20 punktów i 1200 zł na mandaty. No, ale nie da się jechać 60-80 km na godzinę, a jak na trasie stoją z „suszarkami” i człowieka łapią, to są tego konsekwencje.
Notował:
Marek KsiążekJerzy Kulej, ur. 19.10.1940 roku w Częstochowie, pierwszy złoty medal zdobył w 1963 roku na Mistrzostwach Europy w Moskwie w wadze lekkopółśredniej (powtórzył ten wyczyn dwa lata później). Mistrz olimpijski z Tokio (1964) i Meksyku (1968). Uznawany za czarodzieja ringu - stoczył 348 walk, z których 317 wygrał, a 6 zremisował. Nigdy nie leżał na deskach. Po studiach na AWF zaczął pracę trenera, ale - jak twierdzą niektórzy - w tej roli się nie sprawdzał, stąd być może konflikt z prezesem PZB. W latach 2001-2005 poseł z listy SLD, potem unikał polityki, komentował walki w telewizji i był promotorem boksu zawodowego w Polsce. W grudniu ub. roku doznał rozległego zawału serca podczas benefisu Daniela Olbrychskiego. Już wracał na prostą, ale podczas letnich upałów znów źle się poczuł. Marek Książek
Z D J Ę C I A