W czwartek, 17 maja br., wziąłem udział w Ambasadzie Niemiec w Warszawie w otwarciu niezwykle ciekawej wystawy „Białe orły, czarne orły. Polscy i niemieccy piłkarze w cieniu polityki”, zorganizowanej wraz z „Domem Spotkań z Historią”. To świetny pomysł, a zwłaszcza realizacja - i to na trzy tygodnie przed otwarciem „Euro 2012”. W niebanalny sposób, przez pryzmat losów wybranych futbolistów, którzy de facto mieli lub mają dwie ojczyzny, ukazano - za pośrednictwem zdjęć oraz oryginalnych tekstów - wspólnotę naszych społeczeństw i w praktyce niełatwą drogę ku porozumieniu i pojednaniu.
Wzajemne kontakty sportowe w omawianej dziedzinie rozpoczęły się już w 1933 r., w kilka miesięcy po dojściu Hitlera do władzy, od meczu w Berlinie (na trybunach było wielu prominentnych działaczy NSDAP), który Polska przegrała 0:1. Po wojnie pierwszy mecz z drużyną niemiecką rozegraliśmy w przypadku NRD w 1952 r. (3:0), zaś z drużyną RFN - dopiero w 1976 r. (1:3). Wśród wielu nowych dla mnie informacji była i ta, że na to ostatnie spotkanie do Warszawy przyjechały tłumy kibiców z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, dopingujących swoich ziomków, co miało zresztą później pewne reperkusje polityczne. Powszechnie natomiast pamięta się półfinałowy mecz o mistrzostwo świata z 1974r., rozegrany we Frankfurcie nad Menem, w ulewie i błocie, w którym jedyną bramkę strzelił w 74 minucie Gerd Mueller. Niemcy zdobyły wtedy złoty, a Polska (po zwycięstwie nad Brazylią) brązowy medal.
Dziś sytuacja jest wyjątkowa pod wieloma względami. Trójka polskich „muszkieterów” - Jakub Błaszykowski (kapitan naszej reprezentacji narodowej), Robert Lewandowski i Łukasz Piszczek, którzy stanowią trzon zespołu Franciszka Smudy, gra na co dzień w najlepszej obecnie drużynie Bundesligi: Borussii Dortmund. Niekiedy nazywa się ją żartobliwie POLONIA DORTMUND! Zarabiają dużo (od 125 do 160 tys. euro miesięcznie), ale o tych zawodników (Lewandowski uznany został za najlepszego gracza zakończonego sezonu nad Renem) biją się obecnie najlepsze kluby świata. Równocześnie Mirosław Klose (aktualnie Miroslav Klose), który w wieku 9 lat wyjechał z Opolszczyzny do Nadrenii-Palatynatu (obecnie gra w Lazio Rzym) i Lukasz Podolski, urodzony w Gliwicach i dziś występujący w barwach FC Koeln, to filary drużyny niemieckiej. A przecież trzeba jeszcze pamiętać m.in. o Piotrze Trochowskim, pochodzącym z Tczewa - obecnie w Sevilla FC, który wraz z zespołem RFN zajął trzecie miejsce w ostatnich mistrzostwach świata rozegranych w RPA w 2010 r. Doszło zatem do swoistej, niezwykłej ZAMIANY MIEJSC.
Dla młodego pokolenia z kolei słabo znane jest już nazwisko Ernesta POLA (właściwie Pohl) - z Rudy Śląskiej, zmarłego w 1997 r. w Niemczech, który był trzykrotnym królem strzelców polskiej ekstraklasy i bodaj do dziś dzierży rekord zdobytych bramek w naszej piłce nożnej. Ale niemal zupełnie już zapomniana jest postać Ernesta WILIMOWSKIEGO, o życiorysie będącym prawie gotowym scenariuszem filmowym. Ten katowiczanin (ur. w 1916 r., zm. w Karlsruhe w 1997 r.), to jedyny piłkarz w historii, który strzelił bramkę Niemcom w przegranym zresztą meczu międzypaństwowym w 1934 r., a potem zdobywał gole dla drużyny RFN. Stopnia powikłania wzajemnych losów dowodzi fakt, że matkę Wilimowskiego wywieziono do obozu w Oświęcimiu, skąd udało się ją wydostać, m.in. ze względu na starania prominentnych fanów (jak byśmy mogli teraz powiedzieć) jego kunsztu. Przypomnienie tej postaci, to duża zasługa autorów ekspozycji.
Bardzo mnie zdziwiło, że na wernisażu wystawy „Białe orły, czarne orły” nie zauważyłem przedstawicieli polskiego rządu ani nikogo z kierownictwa PZPN. Być może, iż właśnie wtedy nasi ministrowie meldowali premierowi Tuskowi pełną gotowość do „Euro 2012”. Co do tego są liczne kontrowersje. Chyba wszyscy natomiast zgodziliby się z pragnieniem, aby polska drużyna mogła spotkać się z zespołem niemieckim już niedługo, w ramach nadchodzących rozgrywek. Oznaczałoby to bowiem, iż co najmniej wyszliśmy z grupy. A wtedy poprawiłyby się też zapewne nastroje społeczne.
Tadeusz Iwiński