Dość wyraźne zwycięstwo Francois Hollande’a w II turze wyborów prezydenckich we Francji zaowocowało cała falą analiz i komentarzy w Europie, a nawet w skali światowej. Obudziło nadzieje sił lewicy na decydującą rozprawę z neoliberalną polityką finansową i gospodarczą, która od dłuższego czasu stanowi główny nurt współczesnego kapitalizmu. Zarazem jednak w sposób wyraźny spotkało się z niechęcią, sceptycyzmem, a miejscami swoistą ironią ze strony akolitów rozwiązań konserwatywnych, czy wprost niedemokratycznych. Można bowiem nie przywiązywać wielkiej wagi do tego, co się dzieje w Danii, Chorwacji, Słowacji, Rumunii, a nawet w Grecji, ale nie da się zlekceważyć tego, co się stało w kraju Marianny. I co prawdopodobnie pogłębi się tam po czerwcowych wyborach parlamentarnych.
Podobnie dzieje się w Polsce. Widać dziś wyraźnie, jaki błąd popełnił premier Donald Tusk nie spotykając się z Hollandem w trakcie niedawnego pobytu nad Wisłą, na zaproszenie SLD i „Gazety Wyborczej”. Błąd tym bardziej jaskrawy, że kandydat socjalistów w trakcie kampanii wyborczej przyjechał do nas jako do jedynego kraju Europy Środkowo-Wschodniej. Dobrze, iż odbyła się rozmowa przyszłej głowy państwa francuskiego z prezydentem Bronisławem Komorowskim, ale mamy przecież w Polsce system parlamentarno-gabinetowy i to właśnie szef rządu będzie odtąd de facto głównym partnerem Hollande’a. Ale On wolał dochować „wierności” - wraz z pozostałą częścią politycznej, prawicowej rodziny Europejskiej Partii Ludowej (EPP) - Nicolasowi Sarkozy’emu, liderowi należącemu do niej Unii na rzecz Ruchu Ludowego (UMP). Nota bene, co było rzeczą niesłychaną, „Fakty” TVN w ogóle nie odnotowały wówczas tej wizyty, co dawało się być może wyjaśnić sytuacją negocjacji tej stacji z czołowymi grupami medialnymi Francji, pozostającymi pod wpływami tamtejszej prawicy.
Trudno skrywane niezadowolenie z wyniku wyborów prezydenckich nad Sekwaną odczuwa się w kręgach polskiej koalicji rządzącej, a zwłaszcza w środowisku Platformy Obywatelskiej. Wróciłem w poniedziałek późnym popołudniem z Belgradu, gdzie - z ramienia Rady Europy - obserwowałem niezwykle ciekawe wybory parlamentarne i prezydenckie w Serbii. I powiem szczerze, że ze sporym zdziwieniem wysłuchałem niektórych wątków rozmowy Justyny Pochanke, na antenie TVN24, z przenikliwym przecież znawcą stosunków międzynarodowych - Aleksandrem Smolarem. To zdziwienie przerodziło się momentami w zdumienie, gdy zapoznałem się w internecie z treścią wywiadów - szczególnie radiowych - Prezesa Fundacji im. Stefana Batorego na temat przyszłej francuskiej głowy państwa. Dowiedziałem się bowiem m.in., że Hollande to „człowiek przeciętny i bez właściwości”, a także iż „nawet w jego języku słychać, że nie pochodzi z elit i nie skończył wielkich szkół”.
W tej sytuacji MUSZĘ ZATEM BRONIĆ FRANCOIS HOLLANDE’A I TO NIE TYLKO DLATEGO, ŻE MAM PRZYJEMNOŚĆ ZNAĆ GO OD KILKUNASTU LAT. Zacznijmy od początku - rzeczywiście dziecko renomowanego i dobrze sytuowanego laryngologa nie zalicza się automatycznie do elity. Ale przecież Smolar, mieszkający od bardzo wielu lat we Francji, musi wiedzieć, że Hollande ukończył dwie uczelnie, a ponadto - co kluczowe - jest absolwentem najbardziej prestiżowej uczelni kraju Ecole Nationale d’Administration (Narodowej Szkoły Administracji, ENA), niegdyś mającej siedzibę w Paryżu, a obecnie w Strasburgu. Był jednym z najlepszych słuchaczy w swoim roczniku, w Szkole kształcącej właśnie niemal całą francuską elitę polityczną. Nie jest może Demostenesem, czy mówcą na miarę de Gaulle’a, Mitteranda lub Giscard d’Estainga, ale chyba nie gorszym od Sarkozy’ego. Ponadto w ostatnim okresie ogromnie dojrzał nie tylko politycznie, lecz i oratorsko, co wykazała przedwyborcza debata telewizyjna kandydatów, którą oglądała ponad 17-milionowa widownia.
Ważniejsze jest chyba coś innego. Otóż Hollande dysponuje dużym i różnorodnym doświadczeniem politycznym - w administracji terytorialnej, w Zgromadzeniu Narodowym (przez 17 lat był posłem),a nawet krótko w Parlamencie Europejskim. Pełnił funkcje radnego miasta i regionu Limousin (tych ostatnich we Francji jest 20), przez 7 lat mera niewielkiego Tulle - prefektury ćwierćmilionowego departamentu Correze, w południowo-wschodniej części kraju. Nadal formalnie przewodniczy Radzie Generalnej tego departamentu. Choć te stanowiska na pierwszy rzut oka nie powalają na kolana, to w warunkach francuskich są one niezwykle ważne - stąd cała czołówka polityków nad Sekwaną była i jest zarazem merami lub wicemerami maleńkich czasem miejscowości. Hollande zachowywał się zresztą niezwykle konsekwentnie w sensie swoistego patriotyzmu lokalnego - przed rokiem ogłosił zamiar kandydowania na prezydenta właśnie w Tulle. Tam spędził ostatni dzień przed wyborami i głosował, także tam wygłosił swe pierwsze przemówienie po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów, a do Paryża przyleciał dopiero po północy, aby udać się na wiec na Placu Bastylii.
Ale Aleksander Smolar mówił również - nieco protekcyjnie, iż Holland „przedarł się z drugiego szeregu po aferze ze Strauss-Kahnem”. To nie do końca prawdziwe. Przyszły prezydent kierował przecież aż przez 11 lat (do 2008 r., jako I sekretarz) Francuską Partą Socjalistyczną - moim zdaniem najciekawszą teoretycznie formacją lewicy w Europie Zachodniej. To ona np. stworzyła i wprowadziła w życie koncepcję 35-godzinnego tygodnia pracy, aby znaleźć zatrudnienie dla jak największej liczby osób. Już przed 5 laty Hollande zamierzał kandydować z ramienia socjalistów na funkcję głowy państwa, ale ustąpił na rzecz Segolene Royal - swej długoletniej partnerki życiowej oraz matki ich czworga dzieci. Ta przegrała z Sarkozym w II turze (stosunkiem 54 do 46%), a więc w jakiejś mierze doszło teraz do „słodkiego rewanżu”.
Tym razem, po faktycznym wyeliminowaniu - w nie do końca jasnych okolicznościach, na tle oskarżeń o gwałt w nowojorskim hotelu - faworyta lewicy, szefa Międzynarodowego Funduszu walutowego Dominique’a Strauss-Kahna, Hollande stoczył zażartą walkę o nominację socjalistów z obecną liderką FPS Martine Aubry, córką byłego szefa Komisji Europejskiej Jacque’a Delorsa. Piszę o tym wszystkim, gdyż chyba i w takim przypadku warto ważyć słowa. Szczególnie, że w naszym interesie leży ożywienie kontaktów z Francją oraz to, by w ramach Trójkąta Weimarskiego „bok” polsko-francuski nie był wyraźnie najsłabszy.
Tadeusz Iwiński