Marek Krajewski to symbol polskiego kryminału ostatnich lat. Za to Mariusz Czubaj jest znanym krytykiem kulturalnym, doskonale rozpoznawanym, zwłaszcza przez czytelników tygodnika „Polityka”. Z połączenia sił twórczych dwóch tak znanych osobistości życia kulturalno-literackiego w Polsce powinna powstać powieść prawdziwie wybitna, szczególnie jeśli będzie to kryminał. Niestety, tak nie jest.
Fabuła zawiązuje się wyjątkowo ciekawie - oto w upalne lato roku 2006 zostaje popełnione wyjątkowo brutalne morderstwo w domu spokojnej starości „Eden” w Gdańsku. Niepełnosprawny mężczyzna zostaje odnaleziony martwy na wózku inwalidzkim w swoim apartamencie. W dodatku morderstwo zostało popełnione ze szczególnym okrucieństwem - zwłoki zostały oskalpowane. Wtedy na scenę wkracza nadkomisarz Jarosław Pater.
Sama postać dość ciekawa - polonista, niepracujący jednak w zawodzie, lecz wzięty policjant. Purysta językowy, z tendencją do poprawiania innych. Nie pije, odporny na wdzięki kobiece (rozwiódł się trzy lata temu i od tego czasu jego głównym celem w życiu jest praca), brzydzi się bronią i przemocą. Jego wielką pasją jest muzyka, a jedyną słabą stroną - hazard. Wspaniała postać na głównego bohatera kryminału, tym bardziej że taki zestaw cech czyni go wyjątkowym policjantem w realiach współczesnej Polski. Jednak nadkomisarz, jeśli się dobrze przyjrzeć, w połowie składa się z Eberharda Mocka, a w drugiej z jego zupełnego przeciwieństwa. Ponad Paterem wisi widmo jego wielkiego literackiego poprzednika. I wszelkie próby ucieczki od tego wizerunku skazane są na porażkę.
Kiedy już poznamy głównego bohatera książki, okazuje się, że z domu opieki zniknęły także dwie inne osoby, oczywiście w bardzo tajemniczych okolicznościach. Sprawę niemal natychmiast odbiera policji ABW. To nasza uboga wersja w wyczekiwanej przez wszystkich widzów w hollywoodzkich filmach sceny, gdy na miejscu przestępstwa pojawia się FBI. Oczywiście Pater, jak na wzorowego policjanta, nie przejmuje się zakazem prowadzenia śledztwa i rychło odkrywa, że jeden z zaginionych zajmował się w przeszłości skandynawskimi wierzeniami, a nawet bardzo szczegółowym ich aspektem - skalpowaniem.
Powieść od strony fabularnej rozwija się więc wartko. Jednak od takich autorów oczekuje się czegoś więcej. Właśnie - autorów. To kolejny problem tej powieści - panowie Krajewski i Czubaj zdają się sobie nawzajem przeszkadzać. Autor przygód Mocka próbuje snuć opowieść w swoim, dobrze już znanym czytelnikom stylu, lecz co chwila coś zakłóca mu jego tok opowieści i Czytelnik z łatwością dostrzega, że ten fragment książki wyraźnie skreślony jest inną ręką. Przy bliższej obserwacji można niemal zauważyć „szwy” w narracji.
Ostatnim zarzutem, jaki można skierować pod adresem Alei samobójców jest mimo wszystko nieuwzględnienie realiów współczesnego świata. Wszelkie szczegóły, które mają zwiększać realizm powieści, jak kłopoty z komputerami czy komórkami, zdają się być umieszczone w niej nieco na siłę. Bohaterowie czuliby się chyba lepiej w Gdańsku anno domini 1906 niż 2006. To bardzo subiektywne odczucie, a jednak nie sposób się od niego uwolnić.
Aleja samobójców nie jest z pewnością książką na miarę nadziei, jakie można by w niej pokładać. Jednak, jeśli można coś radzić niewątpliwemu mistrzowi kryminału, jakim jest Marek Krajewski, lepiej by było, aby pozostał przy historycznym sztafażu oraz zaufał w pełni swoim umiejętnościom - nie potrzeba mu chyba drugiego do spółki.
******
Tytuł: Aleja samobójców
Autor: Marek Krajewski, Mariusz Czubaj
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2008
Liczba stron: 288