„Życie jest nieprzerwanym ciągiem fałszywych sytuacji” - akcentował często Thoronton Niven Wilder, wybitny acz słabo u nas znany amerykański powieściopisarz i dramaturg, autor m.in. „Kabały” i „Kobiety z wyspy Andros”. To powiedzenie jak ulał pasuje do tego, co się dzieje w Polsce, ale i gdzie indziej, w związku wielce kontrowersyjnym porozumieniem o zwalczaniu podróbek w handlu światowym ACTA (Anti-counterfeiting Trade Agreement). Zostało ono 5 lat temu zawarte przez 10 najbardziej rozwiniętych państw Ameryki Płn., Dalekiego Wschodu, Oceanii (w tym USA, Kanadę, Japonię, Australię, a z Europy jedynie Szwajcarię) z zamiarem przystąpienia doń innych podmiotów, zwłaszcza Unii Europejskiej. Podpisanie tego dokumentu przez panią ambasador w Tokio, w imieniu rządu RP, w czwartek o trzeciej nad ranem naszego czasu, wzmogło protesty (sam dostawałem po kilkaset e-maili dziennie w tej sprawie), a także demonstracje internautów - szczególnie młodych ludzi - w skali całego kraju, jakich nie było od bardzo wielu lat. Na szczęście do ratyfikacji ACTA przez Sejm jest daleka droga i wierzę, że w obecnej postaci tego dokumentu w ogóle to nie nastąpi.
Wydarzenia ostatnich dni zaskoczyły niemal wszystkich, ale bodaj najbardziej polski rząd, który nie przeprowadził ws. ACTA poważnych konsultacji społecznych, a premier Tusk - będący od miesiąca w najgorszej formie w toku swej politycznej kariery (przeprowadzenie w fatalnym stylu ustawy o refundacji leków, niespodziewanie zmienne stanowisko co do przyszłości Unii Europejskiej, poparcie działań Viktora Orbana na Węgrzech, naruszających w sposób jaskrawy standardy demokratyczne) wypowiedział słowa, których zapewne teraz żałuje - o szantażu ze strony tych, co łamią prawo w sieci oraz dokonują ataków hakerskich na strony różnych instytucji państwowych. Zagubili się nawet: Michał Boni - minister ds. trudnych i Bogdan Zdrojewski, należący do silniejszych ogniw aktualnej, nie zawsze profesjonalnej ekipy władzy. To rzeczywiście fenomen, gdyż na taką skalę w Polsce nie wystąpiły protesty nawet w kontekście rosnącego bezrobocia, upowszechniających się umów „śmieciowych”, poważnego wzrostu cen (w tym paliwa) oraz pogłębiających się dysproporcji społecznych.
Obrona własności intelektualnej i praw autorskich - zarówno w układzie makro, jak i mikro - to oczywiście rzecz potrzebna. Ale próba wyeliminowania piractwa w sieci (nota bene takiego pojęcia nie ma dotychczas w polskim prawie) niejako przy okazji doskonalenia mechanizmów przeciwstawiania się podróbkom, zrodzona w Stanach Zjednoczonych, wydaje się kaleka. Co więcej, ACTA powstało w wyniku nacisków i zwykłego lobbingu wielkich firm oraz grup kapitałowych i niezbyt przystaje do rzeczywistości europejskiej, a także do oczekiwań zwykłych użytkowników internetu. Ale nawet za Oceanem wstrzymano finalne prace nad projektami SOPA (ustawa o powstrzymaniu piractwa internetowego) i PIPA (ustawa o ochronie własności intelektualnej), a we Francji ogromny spór toczy się wokół projektu HADOPI, przy czym nie chodzi jedynie o sytuację przed wyborami prezydenckimi nad Potomakiem i Sekwaną.
Prof. Ewa Łętowska - najlepszy rzecznik praw obywatelskich w historii funkcjonowania tej instytucji - brutalnie obnażyła nierzetelność argumentacji rządu. Nazwała ją „prostacką” z prawnego punktu widzenia, akcentując nieprzejrzystość proponowanych zapisów i otwarcie drogi do nacisków na zmiany w polskim prawie, dotąd - w tej materii - zupełnie przyzwoitym (czymś innym może być kwestia egzekwowania obecnie obowiązującego prawa). Użyła rzadko przez nią wypowiadanych słów o „partactwie”. Także obecny ombudsman, prof. Irena Lipowicz wyraziła głębokie zaniepokojenie postępowaniem polskich władz, podobnie jak Generalny Inspektor Danych Osobowych. Ciekawie brzmi stanowisko polskiego Towarzystwa Informatycznego wskazujące na: niedopuszczalny w strukturach demokratycznych sposób procedowania porozumienia (niejawność i nieudostępnianie niezbędnych dokumentów negocjacyjnych), wyjątkowo ogólny charakter jego treści, otwierający możliwość dowolności interpretacyjnej, także w aspekcie techniczno-informatycznym. W sumie podpisanie i ratyfikacja ACTA może okazać się groźne dla praw i wolności określonych w Konstytucji RP.
Zupełnie odrębną kwestią jest to, iż nowe zjawiska techniczno-cywilizacyjne prawdopodobnie wymagają konieczności redefinicji, a nawet swoistego przemodelowania pojęcia własności intelektualnej, w tym praw autorskich, a także czasu ich ochrony. Z punktu widzenia przeciętnego Polaka, korzystającego z internetu, nie do zaakceptowania jest sposób traktowania go z góry jako przestępcy w sieci. Zresztą dziś np. student w Ełku, doktorant z Olsztyna, a nawet profesor z Wrocławia czuliby się „bezbronni” bez możliwości sięgnięcia po artykuły czy książki w sieci. A jest przecież dodatkowo ogromna sfera korzystania z dóbr kultury, czy zwykłej rozrywki.
Zdumiewa, iż dopiero teraz wychodzą na jaw informacje o niewiarygodnie licznych nieprawidłowościach przy negocjowaniu ACTA przez struktury UE. Już w rezolucji z 10 marca 2010 r. Parlament Europejski wyraził zaniepokojenie nieprzejrzystością procesu negocjacyjnego, co zostało zignorowane. W innych głosowaniach tylko socjaliści w PE (w tej liczbie eurodeputowani SLD) wskazywali na patologie z tym związane. Unijny Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu orzekł w ub.r., że nie można zmuszać dostawców internetu do zainstalowania systemu zapobiegającego nielegalnemu pobieraniu plików. Sytuację naszych obywateli pogarsza ponadto to, iż - wskutek zgodnego działania PiS i PO - Polska nie w pełni przystąpiła do Karty Praw Podstawowych. Dlatego błędem była decyzja rządu o podpisaniu porozumienia ACTA, choć niczego ona jeszcze nie przesądza. Przytomnie zachowały się: Niemcy, Holandia, Estonia, Słowacja i Cypr - powstrzymując się na razie od podpisania, gdyż termin tego aktu nie był obowiązkowy.
Sprawę ACTA bezwzględnie na razie należy odłożyć w Polsce ad acta. Nie ma sensu przeprowadzania w tej mierze referendum (co proponuje PiS), natomiast potrzebna jest spokojna, rzeczowa dyskusja. Wykaże ona zapewne, iż mamy de facto do czynienia z - zakładanym lub nie - swoistym zamachem na wolność wypowiedzi w internecie oraz próbą wprowadzania cenzury na miarę XXI wieku. Dlatego byłoby rzeczą szkodliwą ratyfikowanie owego porozumienia w aktualnej postaci.
Tadeusz Iwiński