W poniedziałek (19.09) rano premier Donald Tusk rozpoczął swe tournée autobusowe po Polsce. Z jednej strony to rzecz normalna, by nie powiedzieć banalna. Kampania przy użyciu autobusu stała się już standardem europejskim, a nawet światowym (vide niedawne podróże prezydenta Obamy). Oryginalna na naszym gruncie była ona, gdy zainicjował ją przed wielu laty Aleksander Kwaśniewski, a np. w obecnej kampanii wyborczej jeżdżą po naszym kraju dwa „czerwone” autobusy, prezentujące program i kandydatów SLD. Jednak z drugiej strony nietypowym rozwiązaniem jawi się włączenie w kampanię Platformy Obywatelskiej kwestii prezydencji Polski w Radzie Unii Europejskiej, a szczególnie przesłanie, iż pragnie ona utrzymać się przy władzy, aby zagwarantować wynegocjowanie w nowej perspektywie budżetowej UE na lata 2014-2020 kwoty co najmniej 300 mld zł.
Szef rządu ma podróżować Tuskobusem niemal codziennie, w co wątpię, gdyż zapewne skończy się to podobnie, jak jego przeprowadzka do Sejmu jakiś czas temu, w celu „przypilnowania” parlamentu, by przeprowadził „ofensywę legislacyjną”. Nie wydaje się przy tym możliwe kierowanie prawie 40-milionowym państwem z takiego pojazdu ani - tym bardziej - zorganizowanie na jego „pokładzie” ważnych spotkań międzynarodowych.
Dziś widać wyraźnie jak nieszczęśliwe, a nawet momentami fatalne stało się połączenie naszej prezydencji w Unii z kampanią parlamentarną. To była świadoma decyzja władz i nie wyciągnięto żadnych wniosków z błędów popełnionych w tej materii za prezydencji czeskiej. U nas wprawdzie nie upadnie rząd, jak stało się to nad Wełtawą (mogą go zmienić wyborcy, ale to inna sprawa), jednak od Polski oczekiwano więcej. Tymczasem prezydencja polska jest dziś pasywna i często wprost nieobecna, gdy de facto naruszane są dotychczasowe reguły funkcjonowania Unii. Duet francusko-niemiecki stworzył nowy ośrodek decyzyjny, a UE zaczyna się dzielić na dwie grupy - strefę euro i resztę. Co więcej, rządzące siły polityczne w Berlinie i Paryżu - zagrożone utratą władzy w przyszłym roku - forsują, bez szerszej konsultacji, rozwiązania niekoniecznie korzystne dla innych. Warszawa na to nie reaguje!
PO upowszechnia obecnie spot wyborczy, w którym czwórka czołowych polityków doń należących bądź z nią związanych (panowie: Tusk, Sikorski, Buzek i Lewandowski), usiłuje przekonać Polaków, iż tylko ta formacja zagwarantuje przekazywanie Polsce z Brukseli środków unijnych na dotychczasowym poziomie. Pominę już to, iż kadencja Jerzego Buzka jako przewodniczącego Parlamentu Europejskiego wkrótce wygaśnie (od 1 stycznia 2012 r. zastąpi go niemiecki socjaldemokrata Marttin Schulz). Ale udział komisarza UE ds. budżetu Janusza Lewandowskiego w kampanii wyborczej stanowi niewątpliwie naruszenie unijnych regulacji. Przecież członkowie Komisji Europejskiej nie mogą podejmować zobowiązań od szefów rządów państw, z których się wywodzą. A tym bardziej żyrować miraży politycznych, czy oferować Inflanty bądź Niderlandy.
W obecnej perspektywie budżetowej 2007-2013 Polska może uzyskać z funduszy strukturalnych 67,3 mld euro (spośród łącznej puli - 344,4 mld euro). Nomen omen, dotychczas (na dzień 1 września br.) wykorzystano 32% tej sumy, co plasuje nas na 5. miejscu w Unii. Pomijam tu środki na rolnictwo, w wysokości 34,4 mld euro. Łącznie daje to dla Polski niemal 98 mld euro, czyli ponad 400 md zł. Obietnica 300 mld zł, nawet w przypadku realizacji, byłaby o 25% niższa niż w trwającym okresie budżetowym. Ale gdyby nawet ograniczyć się do funduszy strukturalnych, to rządowe obietnice również nieuchronnie zderzyłyby się z twardymi realiami. Chodzi bowiem o to, iż tak naprawdę kwota budżetu Unii jest znana (constans), a rzeczą sporną pozostaje jej podział. Ale ekipa w Alejach Ujazdowskich i Alei Szucha zdaje się zapominać o tym, że w przyszłej perspektywie finansowej to dwa ostatnio przyjęte do UE państwa - i to o wyraźnie niższym dochodzie per capita niż Polska-powinny być podstawowymi beneficjentami przyszłego budżetu. I to będzie sprawiedliwe rozwiązanie (a dojść do tej grupy może jeszcze wkrótce Chorwacja), analogiczne do aktualnego, gdy to Polska wyprzedziła dawnych liderów korzystających ze środków unijnych, czyli Hiszpanię, Portugalię oraz Irlandię. Według obliczeń prof. Bogusława Liberadzkiego, Polska będzie mogła uzyskać z unijnej kasy 240-250 mld zł.
Ten propagandowy, nierealny do osiągnięcia, cel przesłonił jeszcze jedną nader wstydliwą dla rządu PO-PSL sprawę. Otóż Traktat Lizboński z 2007 r. wszedł w życie w grudniu 2009 r.,a wraz z nim Karta Praw Podstawowych Unii Europejskiej. Niestety Polska dotychczas - z niezrozumiałych powodów - nie przystąpiła do Karty. Równo pół roku temu Donald Tusk, w programowym artykule w „Gazecie Wyborczej” pod ściągniętym z książki AlvinaTofflera tytułem „Trzecia fala nowoczesności”, pisał, iż: „Nowoczesne państwo musi być nie tylko sprawne. Jest ono również przestrzenią wolności. Dlatego szybkiej ratyfikacji wymaga Karta Praw Podstawowych, której Polska jako jedyna obok Wielkiej Brytanii i Czech jeszcze nie przyjęła”. Występowałem w tej materii z interpelacją i zapytaniem poselskim do premiera. I okazuje się, że te słowa zostały rzucone na wiatr. Dziś rząd - sięgając prawą ręka do lewego ucha - nie widzi takiej potrzeby. To prawdziwe kuriozum, gdyż Karta gwarantuje obywatelom m.in. prawo do godnej pracy, do godnej edukacji i rynku pracy. I Polacy, np. przed sądami, nie mogą się nią bezpośrednio powoływać.
A więc kolejny raz między Bałtykiem i Tatrami sprawdza się piękne, choć gorzkie, perskie przysłowie, że: „Obietnice mają wartość tylko dla tych, którzy w nie wierzą”.
Tadeusz Iwiński