O transferze politycznym Bartosza Arłukowicza do Platformy Obywatelskiej i rządu Donalda Tuska dowiedziałem się w drodze do Olsztyna na wykłady na tutejszym uniwersytecie. Szczerze mówiąc, zrobiło mi się przykro, ale jeszcze bardziej zdziwiłem się.
Lubiłem go - inteligentny, wykształcony, z dorobkiem jako lekarz-społecznik (Kawaler Orderu Uśmiechu), dobry mówca (dlatego przyciągał uwagę w mediach), z doświadczeniem w samorządzie jako radny miasta Szczecina. Zwyciężył w telewizyjnym programie „Agent” i co ważniejsze - dobrze odnalazł się jako debiutant w Sejmie. Dostał wielką szansę od Klubu SLD, gdyż został wyznaczony do komisji śledczej zajmującej się aferą hazardową (co na ogół daje możliwość zwiększenia własnej rozpoznawalności politycznej) i ją właściwie wykorzystał.
Wbrew temu, co teraz głosi, nie był człowiekiem apolitycznym, w rozumieniu przynależności do partii. Był przecież działaczem SDPL - partii Marka Borowskiego, a po jego rezygnacji z tej funkcji ubiegał się bezskutecznie (przegrał z Wojciechem Filemonowiczem) o przywództwo owej schyłkowej dziś formacji. Teraz wyszło też na jaw, iż formalnie od dwóch lat należał do Unii Pracy - innego lewicowego ugrupowania. Stąd wspomnienia przykrość - zawsze odczuwana, gdy odnosi się wrażenie, że ktoś porzuca swe ideały i wartości, w tym przypadku lewicy, dla (zresztą niepewnej) szerszej ścieżki kariery politycznej (tym razem na prawicy). Bartek nie był wypychany z Klubu SLD, choć mógł wcześniej otrzymać jasną ofertę stanięcia na czele listy wyborczej SLD, np. w Krakowie, czy w Gdyni (dużym okręgu wyborczym, o znaczącym potencjale lewicowym, gdzie powstała luka po śmierci Izy Jarugi-Nowackiej oraz odejściu Joanny Senyszyn do Parlamentu Europejskiego).
Moje zaś zdziwienie jest wielkie, gdyż wymyślono dla Arłukowicza w pewnym sensie sztuczne stanowisko sekretarza stanu w Kancelarii Premiera, zajmującego się wykluczeniem społecznym. I rzecz nie tyle nawet w tym, iż owych sekretarzy już jest tuzin, a w większości trudno się dopatrzyć jakichkolwiek efektów działania tych osób, np. Pań Pitery czy Radziszewskiej. Ani też o to, iż nie dysponują one odrębnym budżetem, szczególnymi kompetencjami, zaś ich pole działania jest wielce ograniczone. W tym przypadku zresztą wchodzi w grę ewidentne dublowanie obowiązków z Ministrem Pracy i Polityki Społecznej. Chodzi o kwestie merytoryczne.
W okresie rządów koalicji PO-PSL problem wykluczenia społecznego w Polsce wyraźnie się ZAOSTRZYŁ! I to nieprzypadkowo, lecz jako efekt konsekwentnej polityki prawicowego gabinetu. Powiększyły się obszary biedy, znacznie zwiększyło się bezrobocie, szczególnie wśród absolwentów szkół i uczelni, a podział na Polskę „A” i „B” (co stwierdzam jasno jako poseł z Warmii i Mazur) - zamiast zmniejszyć się - pogłębił. Na obniżeniu podatków oraz składki rentowej zyskało jedynie 1,5% najbogatszych obywateli. W obecnym budżecie nie ma dodatkowych pieniędzy na pomoc społeczną. Co więcej, środki na funkcjonowanie urzędów pracy w 2011 r. ZMNIEJSZYŁY się aż o 70%. To dziś jedna z gazet na pierwszej stronie alarmuje: „Pieniądze dla bezrobotnych rząd zagarnia dla siebie„”. Mówienie zatem przez „łowionego” przez Platformę polityka, iż: „Tusk umożliwił mi realizację lewicowych wartości”, w zderzeniu z rzeczywistością, brzmi kuriozalnie. Nie wspominam już o tym, że ta partia - w sposób haniebny - podtrzymuje decyzję PiS o nieprzystąpieniu Polski do Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej, a w Parlamencie Europejskim zasiada w tak doborowym towarzystwie, jak np. węgierski Fidesz premiera Orbana.
O co zatem chodzi w sytuacji Arłukowicza, dotychczas - i słusznie - krytykującego obecny rząd i Donalda Tuska nie słabiej ode mnie? Bartosz ryzykuje znacznie więcej niż Tusk, który zręcznie - choć sprawdzimy, czy skutecznie - w sytuacji pewnego kryzysu swej formacji politycznej, próbuje zahamować wzrost wpływów SLD. Ten ostatni przede wszystkim usiłuje zatrzymać przy sobie ok. milionowy elektorat lewicy, jaki w ostatnich wyborach parlamentarnych poparł PO w przekonaniu, że to ta partia daje najlepszą gwarancję nie dopuszczenia do utrzymania się przy władzy Prawa i Sprawiedliwości. Arłukowiczowi zaś grozi, że stanie się listkiem figowym dla Platformy, która tym „liftingiem” zapewne będzie przekonywać obywateli, iż przez ponad 3 lata nie zapomniała o wyzwaniu wykluczenia społecznego, tylko jej jakoś nie wychodziło.
Wiarygodność w polityce zależy od wielu czynników. Wyborcy na ogół nie lubią „wędrowniczków” politycznych (traktując ich jako karierowiczów), choć zdarzały się wyjątki, np. we Francji z ministrem Kouchnerem, czy w USA z Robertem Gatesem. Ci konwertyci polityczni starają się niekiedy, często z uporem godnym lepszej sprawy, atakować wyjątkowo ostro swe byłe formacje, jak choćby Radosław Sikorski (b. szef resortu obrony w rządzie PiS) oraz Janusz Palikot, czy (w mniejszym stopniu) Marian Krzaklewski. Innym przypadkiem stał się casus Leszka Millera, któremu nie pozwolono - co ja od początku uznawałem za błąd - kandydować w wyborach do Sejmu w 2005 r. Podjął wtedy desperacką próbę dostania się do parlamentu z list Samoobrony, a później założył własne, niewielkie ugrupowanie lewicowe. Jednak od dłuższego czasu powrócił na łono SLD.
Październikowe wybory dla Bartosza Arłukowicza będą ważnym testem, który przesądzi o jego politycznej przyszłości.
Tadeusz Iwiński