VariArt 4/2010
W placówkach Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Olsztynie na czytelników czeka wydany pod koniec grudnia minionego roku numer czasopisma kulturalno-literackiego „VariArt”. To czwarty w tym roku zeszyt wydawanego przez WBP periodyku, a ósmy w dwuletniej jego historii. Tematem przewodnim najnowszego wydania „VariArt” jest wielokulturowość. Tej idei, a zarazem modelowi społecznemu, poświęcona jest większa część objętości pisma. Ale są też interesujące akcenty polskie i rodzime, m.in. informacje o olsztyńskim Teatralnym Spichlerzu, o działającym w CEiIK Dyskusyjnym Klubie Filmowym „ZA”, o Koncercie Polskim w filharmonii, czy o etnograficznych pasjach Emilii Sukertowej-Biedrawiny. W porozumieniu z wydawcą VariArt, czytelnikom Olsztyn24 proponujemy rozmowę z mieszkającym od lat 80. w Olsztynie artystą-malarzem Janem Przełomcem i jego córką Agnieszką Przełomiec, również artystką-plastykiem.
JESTEŚMY INDYWIDUALNOŚCIAMI, ALE INDYWIDUALNOŚCIAMI, KTÓRE SOBIE NIE PRZESZKADZAJĄ
Jan PrzełomiecRed. VariArt.: Kto był dla Pana autorytetem artystycznym? Kto nauczył Pana malować?JP: Duży wpływ na mnie wywarł Paul Cézanne. Wśród moich nauczycieli byli: Zbigniew Pronaszko, Czesław Rzepiński i Jacek Janicki. Poza tym Hanna Cybisowa. Czyli postkoloryści. To byli dobrzy malarze, ich malarstwo podobało mi się i na pewno w jakiś sposób wpłynęło na moją twórczość. Nie zasadniczo, ale wpłynęło. Przed wojną u mnie w domu był kult Matejki, Chełmońskiego, malarstwa realistycznego, związanego tematycznie z Polską. Poza tym chodziłem do gimnazjum, które o sto metrów było oddalone od Zachęty. Tam przed wojną królowała Bitwa pod Grunwaldem Matejki, poza tym były obrazy z pierwszej połowy XIX w. autorstwa klasycyzujących realistów polskich. I nas często tam prowadzono, bo to było dosłownie o krok. Pamiętam moje wrażenia - że to tak trudno zrobić... Ale to nie dawało mi żadnej przyjemności tego rodzaju, jaką się ma, gdy się słucha pięknej muzyki. Jednym słowem, to nie dawało mi żadnych przeżyć artystycznych, a tylko podziw, że „tak trudno to zrobić”. Pierwszy raz zetknąłem się ze sztuką prawdziwą, taką sztuką, która rozwiązuje takie problemy, które każdy obraz powinien rozwiązywać - w Warszawie, w antykwariacie. Tam na wystawie stała monografia Cézanne’a - album otwarty, a tam kolorowa reprodukcja jakiejś alei drzew. I wtedy olśnienie - to mi daje przyjemność! To mi daje przyjemność podobną do słuchania dobrej muzyki. To jest sztuka! Na tym sztuka polega. Później to postępowało, jedno po drugim starałem się poznać takie malarstwo - głównie to z drugiej połowy XIX w., francuskie, które jest mi najbardziej bliskie. A tym, które mi się najbardziej podobało, było malarstwo impresjonistów. Impresjoniści to ludzie, którzy chwytali moment, światło, i starali się je przekazać, zachować. Tamci starzy malarze malowali tak, że to dzieło dojrzewało, pod względem psychicznym i fizycznym, jako przedmiot. Ja też bym chciał, żeby mój obraz był pięknym przedmiotem. To jest chyba najważniejsza rzecz, którą chciałem osiągnąć.
VA: Czy miejsce, w którym Pan przebywa wpływa, na Pana twórczość?JP: Bardzo, dlatego, że ja jestem wrażeniowcem i bardzo mocno odbieram to, co mnie otacza. Pejzaż, atmosfera, również intelektualna, powietrze, wszystko to wpływa na to, co maluję. Myślę, że tak zawsze było, z każdym malarzem - na przykład zupełnie różni się malarstwo weneckie od florenckiego. To właśnie same miejsca wpłynęły na to, że miejscowi malarze malowali tak, a nie inaczej. To widać nawet i w malarstwie polskim...
VA: A czy jest jakieś miejsce, w którym wyjątkowo dobrze się Panu malowało?JP: W Krakowie mi się dobrze malowało, w Jarosławiu... W Olsztynie mi się też nieźle maluje, bo jest kolorowy. To znaczy, jest w tych miejscach kolor w powietrzu, a to bardzo ważne. Jest wspaniały kolor w Wenecji, taki zupełnie specyficzny, dlatego malarstwo weneckie jest tak bardzo radosne. Ci malarze cieszyli się życiem i cieszyli się pięknem. Natomiast we Florencji malarstwo jest bardziej refleksyjne, za to Holendrzy mieli fantastyczny koloryt pejzażu. Byłem przez miesiąc w Holandii i świetnie mi się malowało - również w Anglii, gdzie też jest dobry koloryt w powietrzu. Fatalny jest w Lublinie, tam w ogóle nie ma koloru, ale brud, beznadziejny brud w powietrzu. Tam nie może powstać żadne dobre malarstwo, niestety przez dziesięć lat tam mieszkaliśmy i w ogóle niczego nie potrafiłem zrobić.
VA: Jak by Pan określił swoje malarstwo?JP: To malarstwo czysto wrażeniowe. Ja niestety nie potrafię budować obrazu bardzo świadomie, naukowo, powoli, jak to niektórzy malarze robią. Ja po prostu chwytam moment - musi mnie coś zachwycić i wtedy jak najszybciej staram się przenieść to na płótno. I wtedy jest szansa, że ma to jakąś wartość, że jeśli coś powstało szybko, to jest - jak na moje możliwości - dobre. Nie potrafię nad niczym długo pracować.
RV: Czy Państwo inspirują się nawzajem?JP: Chyba w jakimś minimalnym stopniu - w pewnym stopniu pewnie tak. Owszem nasze malarstwo jest zupełnie inne, jak my jesteśmy zupełnie różni, ale jeżeli się tworzy sztukę, obrazy, to zdobywa się jakieś doświadczenia i ma się jakieś doświadczenie. Widzę coś u córki, córka coś widzi i tak możemy sobie pewnie w jakiś sposób pomóc - ale to nie jest sugerowanie się twórczością. Proszę ją, żeby sprawdziła coś, żeby powiedziała, co o tym myśli i wzajemnie. Po prostu człowiek, który się tym zajmuje, człowiek wrażliwy, zawsze coś zauważy, co może się drugiemu przydać.
VA: Jak się żyje z artystą pod jednym dachem?JP: Zupełnie normalnie, żyjemy tak, jak każda rodzina. To, że jesteśmy artystami, nam nie przeszkadza ani specjalnie nie pomaga. Skoro mamy czas przeznaczony na twórczość, to każde z nas stara się to wykorzystać. Moja żona* też malowała i mieliśmy trzy zupełnie różne charaktery, trzy zupełnie różne osobowości - i żadne z nas w zasadniczy sposób nie wpływało na twórczość tej drugiej osoby. Chociaż to rzadkie, bo bardzo często żona malarka bywa pod silnym wpływem męża i nawet zaczyna malować „pod męża”, zaczyna go naśladować. U nas, broń Boże!, żona właściwie lepiej malowała ode mnie, więc mowy nie było, żebym ja wywierał na nią wpływ. Raczej przeciwnie, tylko że ja jej nie umiałem naśladować. Żyliśmy bardzo zgodnie, harmonijnie i chociaż malowaliśmy zupełnie inaczej, to w życiu rozumieliśmy się bez słów.
Agnieszka PrzełomiecVA: Kto był dla Pani autorytetem artystycznym? Czy w ogóle ktoś taki w Państwa życiu zaistniał?AP: Moim pierwszym autorytetem artystycznym była moja mama, a potem malarstwo Jerzego Nowosielskiego, z którym mama studiowała i była pod jego wpływem. Nauczyła mnie „widzenia malarskiego”, widzenia koloru takim, jakim powinno się go postrzegać, a nie takim, jakim widzą go ludzie. Nauczyła mnie też formy, elementarza malarskiego, tego, jak pisać pierwsze litery malarskie. Z czasem pojawiały się kolejne autorytety - moja serdeczna przyjaciółka Hania Sidorowicz, która od lat pracuje w Paryżu, Rembrandt, chociaż uprawiam sztukę nowoczesną, Velázquez i oczywiście impresjoniści. Wielu artystów inspiruje się malarstwem innych. Ja również korzystam z tego, co mnie zachwyca. Wówczas w jakimś stopniu staram się to naśladować. Taką fascynacją była dla mnie twórczość Ani Stankiewicz-Odoj, która robiła mi „korekty”, czy też szalenie kolorowe malarstwo Dariusza Pali, który obecnie pracuje w Miami. Całe życie towarzyszą nam jakieś wzory, dla mnie jednak najważniejszymi pozostaną moja mama i Nowosielski.
VA: W Pani twórczości widoczny jest wpływ miejsca...AP: Na mnie ogromny wpływ ma Portugalia. To niekwestionowana królowa mojego wesołego malarstwa. Podczas wakacyjnych pobytów w tym kraju zbieram wrażenia, chodzę z malutkimi szkicownikami i robię rysunki, czasem kolorowe. Malarstwo większe powstaje po powrocie, przeważnie zimą, gdy na zewnątrz jest smutno i ponuro. Wówczas zamykam się w pracowni, wyłączam się, rozpływam w tym portugalskim świecie i daje mi to ogromną radość. W Portugalii robię też mnóstwo zdjęć, które są po części narzędziem pracy. Robiąc je, zachwycam się chwilą - spacerem po nocnej Lizbonie czy szaloną nocą winem oblaną. Nie myślę wówczas o poprawności tej fotografii, staram się jedynie zachować dany moment, czy wrażenie, na dłużej. Wykorzystuję je później do swoich prac. Do obrazu Muzycy też najpierw zrobiłam zdjęcia. Uważam natomiast, że malarstwo dosłownie kopiowane „z fotografii” jest martwe (choć zdarzali się tacy geniusze jak Utrillo, który malował wspaniale z pocztówek). Jak mówił Arystoteles - naśladownictwo nie polega na tym, by naśladować zewnętrze, ale sięgać do istoty, czyli wnętrza. Osobiście wolę pracować z żywą postacią. Gdy jest taka potrzeba, mogę obserwować sylwetkę w ruchu, gdy długo nie maluję ust, mogę z człowiekiem rozmawiać. Gdy ma się do dyspozycji jedynie fotografię, malowana osoba będzie podobna, ale jednocześnie pozbawiona duszy. W sztuce więcej warta jest energia zawarta w obrazie, jak u Nikifora, nawet jeśli dach będzie trochę krzywy, a policzek nie w tę stronę skierowany, niż dzieło namalowane świetnym rzemiosłem, a bez emocji.
VA: Jakie cechy miejsc powodują, że stają się one inspiracją?AP: W Portugalii jest to barwa, dzikie kolory, wygląd ludzi na ulicach, kolorowe materiały. Słońce tam świeci tak mocno, że wszystko ma ostry i nasycony kolor. No i kwestia oceanu, wilgotności powietrza. Ogromne znaczenie mają także obecne w Portugalii wpływy kultury mauretańskiej, ornamentyka i manueliński, bardzo rozrzeźbiony gotyk. Podobnie jak dla mojego ojca, również dla mnie ważna jest uroda miejsc, które mnie otaczają. Muszą być piękne, przyjemne, powinny cieszyć i dawać przyjemność. Gdybym mieszkała w blokowisku, chyba powiesiłaby się. Na szczęście Olsztyn nie jest szary - jest pastelowy, chociaż nie interesuje mnie jako temat. W przeciwieństwie do ojca nie szukam inspiracji w pejzażu, który postrzegam malarsko jako prosty i nudny.
VA: A jakie jest Pani malarstwo?AP: Maluję kilkutorowo. Z jednej strony tworzę szalenie kolorowe obrazy inspirowane Portugalią, z drugiej zaś maluję abstrakcje, które są dosyć monochromatyczne, mieszczą się w jednej palecie kolorystycznej. Podczas tworzenia abstrakcji ogromne znaczenie ma to, co dzieje się u mnie w głowie, w przeciwieństwie do twórczości mojego taty, który jest typowym wrażeniowcem, zachwyca się i maluje to, co widzi - przeżywając po swojemu. Moje malarstwo dzieje się wewnątrz. Jak powiedział Jerzy Panek, znany drzeworytnik -„zrobię z igły widły, ale najpierw muszę zobaczyć”. Najczęściej jest to zobaczenie w sobie silnych przeżyć, emocji. Przygotowując się do cyklu abstrakcji, bardzo długo się wyciszam, odrzucam powierzchowne emocje, by móc wejść w głąb siebie i „grzebiąc”, szukać ukrytych wewnątrz obrazów. Każda z powstałych w ten sposób abstrakcji opowiada jakąś moją historię. Jest wizualizacją przeżyć gromadzonych każdego dnia. Aby odnaleźć owe obrazy, muszę mieć moment absolutnego wyciszenia, izolacji. Wówczas „wyciągam” je, układam, a następnie przekładam na formy i kompozycje, buduję kolor. To długi proces.
VA: Czy inspirują się Państwo wzajemnie?AP: Chyba wcale, choć ojciec twierdzi, że czerpie ze mnie. Osobiście więcej czerpałam z mamy, bo byłyśmy do siebie podobne. Malarstwo, jakie uprawia ojciec, jest mi obce. Ale robimy sobie korekty prac, ojciec moich, a ja - ojca. Przy tworzeniu czasem traci się możliwość obiektywności oglądu swojej pracy, wówczas potrzebna jest opinia kogoś z zewnątrz. Gdy zdarzy mi się, że zabrnę w ślepy zaułek, wtedy idę do taty, a on popatrzy na to świeżym okiem i wytknie mi błędy. Tak było chociażby z obrazem „Papuga”. Dopiero, gdy ojciec stwierdził, że papuga żyje swoim życiem, a tło swoim, wtedy i ja to zauważyłam. Przemalowałam obraz. A czasem to ja mówię - „tu watę zrobiłeś”, „ten kolor jest za cukierkowy”, „tu brakuje dominanty - niby obraz siedzi, a nie siedzi”. Dobre jest też to, że jesteśmy z ojcem kompletnie różni, jeśli chodzi o postrzeganie świata malarskiego, choć bardzo często malujemy wspólnie. Korekty robię też swoim uczniom - bo uczę rysunku i malarstwa - „gdy czujecie się zmęczeni, odejdźcie od obrazu, zróbcie sobie przerwę, popatrzcie za okno, a gdy czujecie, że mimo przerwy oko nie jest takie świeże, oznacza to, że być może potrzebujecie oceny innego artysty”.
VA: Jak żyje się pod jednym dachem z innym artystą?AP: Mój ojciec, jak każdy z nas, jest indywidualnością, śmieję się, że wymaga specjalnej troski. Ale ma tę cudowną cechę, że nie zajmuje przestrzeni energetycznej, nie kradnie jej. Jest tak absolutnie pochłonięty swoim światem i absolutnie nieprzeszkadzający, że raczej jemu jest ciężko żyć ze mną. Gdy maluję, jestem chimeryczna i nie do zniesienia. Podczas pracy koncentruję się z trudem. Jest to na tyle duży wysiłek, że każdy niechciany w tym czasie sygnał zewnętrzny sprawia, że potrafię być nieprzyjemna i nietaktowna. Jedynie obecność taty mi nie przeszkadza, bo to osoba, która ma w sobie niesamowity spokój wewnętrzny i łagodność.
******
* - Maria Erdman-Przełomiec (1923-1999) - malarka, konserwator zabytków.PS. PDF-owe wersje VariArt są dostępne na stronie internetowej Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Olsztynie pod adresem: http://www.wbp.olsztyn.pl/publikacje/