Baku - Ateny - Rangun. Te trzy stolice łączy fakt dopiero co odbytych, choć różnych wyborów. W Azerbejdżanie, skąd właśnie wróciłem, obserwowałem z delegacją Rady Europy niedzielne wybory parlamentarne, które odbyły się według ordynacji o jakiej jakoby marzy Donald Tusk i całe PO. A więc 125 okręgów jednomandatowych i średnio po pięć osób na jedno miejsce.
Mimo nieprzejrzystej procedury rejestracji kandydatów i wyznaczeniu rejonów, gdzie można było demonstrować, wybory stanowiły pewien krok naprzód w demokratyzowaniu państwa bogatego w ropę oraz gaz (to od niego zależy m.in., czy powstanie rurociąg Nabucco, czy South Stream) i niezwykle szybko rozwijającego się. Ponad 70 mandatów zdobyła partia rządząca, a ciekawostką stał się najlepszy wynik uzyskany przez żonę prezydenta, niezwykle atrakcyjną Mehriban Alijewą (94,5% głosów). Eksperyment na skalę światową stanowiło przy tym przyznanie k a ż d e m u z kandydatów czterech minut czasu w państwowej telewizji.
Z kolei w Grecji przeprowadzono wybory lokalne i regionalne, będące de facto testem zaufania dla rządzących socjalistów, zmuszonych - w warunkach ogromnych protestów - do realizacji drastycznych programów oszczędnościowych. W przeciwnym razie groziło swoiste bankructwo tego państwa. Niewielką większością premier Papandreu to votum zaufania otrzymał, choć jest ono kruche. W Helladzie wszystko jeszcze może się zdarzyć - tym bardziej, iż kryzys dotknął również turystykę, dochody z której stanowią aż 20 dochodu narodowego.
W rządzonej od dawna przez juntę wojskową 80-milionowej Birmie, pierwsze od dwóch dekad wybory parlamentarne były wyraźnie niedemokratyczne i nie zmienią sytuacji samoizolującego się kraju, targanego stałymi konfliktami na tle etnicznym. Trochę zapomniany, wybitny pisarz francuski Francois Mauriac mawiał, że „jedyna zaleta dyktatury polega na tym, że nie trzeba ślęczeć godzinami przy radio, aby poznać rezultat wyborów”. Casus birmański zdecydowanie to potwierdził. A niedługo kolejne wybory, w tym w Jordanii i nad Wisłą.