Niedawno (nomen omen 11 Listopada!) podróżowałem pociągiem pospiesznym o szumnej nazwie „Mazury”, który zmierza z Olsztyna na Śląsk (wyjazd o 8.40). Ale na tablicach informacyjnych widniał pospieszny tylko do... Iławy. Na boku wagonów też tablic nie było, więc dopytywałem się długo, czy aby wsiadam do właściwego pociągu.Już podczas jazdy chciałem się upewnić, o której będziemy w Warszawie, ale konduktor odparł, że... nie wie. Zamurowało mnie. Ech, gdzież te czasy, gdy kolejarz wyciągał z torby rozkład jazdy, jeśli nie znał go na pamięć. A przed laty było co pamiętać: połączeń było kilka razy więcej. Na szczęście indagowany przewodnik, gdzieś się douczył i podał mi godzinę przyjazdu do stolicy. Gdzieś w połowie drogi zorientowaliśmy się, że w naszym przedziale robi się chłodno. Okazało się, że grzejniki nie działają i w innych. Zapytałem konduktora, dlaczego jest zimno. A ten się zdziwił i nic nie zrobił, by było cieplej. Na szczęście dojechaliśmy punktualnie.
Byłbym zapomniał o tym przypadku, gdyby nie list od znajomej, która jechała do Warszawy w niedzielę, 25 listopada. Oto jego treść:
„Wpadłam w sobotę na dzień do Olsztyna, pociągiem ... Wracałam też pociągiem o 17.17, z przygodą, niestety. Wyobraź sobie, że zamiast o 21.21, w Warszawie na Centralnym byłam dopiero o 23. Bo w Nasielsku semafory się zepsuły, pociąg stał dwie godziny na stacji, nie tylko nasz, więc zrobił się korek pociągowy. Puszczali po jednym: najpierw w kierunku Olsztyna, potem inne. Ludzie klęli, bo niektórzy mieli przesiadki i wiadomo było, że nie zdążą. Całe szczęście, że wiozłam wałówkę od mamy, to się nie nudziłam. Ale pierwszy raz mi się zdarzyło jeść tak późno.